English info

Jednym krokiem przekraczając równik i południk 0

Autor: Aleksandra Krajewska

Data: 17 kwietnia 2012

Kiedy w zimny styczniowy wieczór podczas spotkania w kawiarni po raz pierwszy usłyszałam od mojej siostry o zawiązującej się właśnie grupie, która organizuje wycieczkę do Peru, pomysł ten wydawał mi się co najmniej tak odległy jak droga lotnicza na trasie Warszawa-Lima.

PeruBoliwia 318

Niemniej jednak w nocy idea ta nie dała mi spać, po czym następnego poranka obudziłam się z myślą: "dlaczego właściwie mam nie spróbować"? Dokładniejsze przestudiowanie chyba wszystkich lotniczych połączeń utwierdziło mnie w przekonaniu, że Peru wcale nie musi być tak daleko, jak mi się wydawało... Kilka tygodni później po długich negocjacjach udało nam się zakupić bilety na miesięczny pobyt 14-osobowej ekipy w Peru i Boliwii. Owa transakcja była jednak tylko czubkiem góry lodowej, a ściślej mówiąc, bardzo wstępnym etapem przygotowań i doświadczeń, jakie stały się naszym udziałem.

Nieśmiałe przygotowania przedwyjazdowe

Mam wrażenie, że w trakcie przygotowań przedwyjazdowych niewiele z nas rzeczywiście zdawało sobie z tego sprawę, co nas tam czeka. Oczywiście zaszczepiliśmy się przeciwko żółtej gorączce, durowi brzusznemu oraz dwóm rodzajom żółtaczki, zaopatrzyliśmy się w całą masę sprzętu turystycznego łącznie z moskitierami, silnymi repellentami i lekami przeciwmalarycznymi, pod czujnym okiem farmaceuty skompletowaliśmy apteczkę i przestudiowaliśmy masę podręczników. Tak powstał szczegółowy plan wyprawy, z dwoma jej opcjami: spokojniejszą dla spragnionych od czasu do czasu wypoczynku oraz ekstremalną nastawioną na jak najwięcej zwiedzania i gromadzenia doświadczeń. Pierwszy etap naszej wyprawy zaprowadził nas do

Madrytu

To właśnie w tym mieście przesiadaliśmy się na samolot do stolicy Peru - Limy. Dzięki korzystnemu ułożeniu czasu na przesiadkę mieliśmy jeszcze okazję pobieżnego poznania stolicy Hiszpanii. Ciepły lipcowy wieczór w tętniącym życiem mieście do dziś głęboko tkwi w mych wspomnieniach. Kontrastuje też niesamowicie z tym, co czekało na nas kilkanaście godzin później...

 

W środku nocy nasz samolot wystartował z Madrytu, by 14 godzin później przebić się przez smog i ukazać nam uroki stolicy jednego z największych południowoamerykańskich krajów. Po tylu godzinach lotu byłam trochę otumaniona i nieco mi zajęło zauważenie dziwnie długiej kolejki formującej się tuż obok taśmy, z której wydawano nam bagaże. Chwilę później, wykorzystując mój wówczas jeszcze łamany hiszpański, dowiedziałam się, iż około 1/3 pasażerów samolotu nie otrzyma swoich bagaży, bo się gdzieś zawieruszyły. Ot taka mała latynoska niefrasobliwość.... Była to jednak dla nas pierwsza i bardzo ważna lekcja pokory - będąc w Peru nie da się wszystkiego na 100% zaplanować. Europejskiego turystę z pewnością codziennie coś zaskoczy i będzie to na pewno coś, co mu jeszcze nigdy nie przemknęło przez myśl. Pozbawiając się jednak na miesiąc typowo europejskiego sposobu myślenia i dając się zaskoczyć, można dużo więcej doświadczyć, a przede wszystkim rzeczywiście się zrelaksować i zapomnieć o codziennych problemach.

Lima

Można powiedzieć, że z lotniska wyszliśmy z tarczą. Z 14 bagaży zgubiony został tylko jeden. Zatem jedynie jedna koleżanka żyła przez 3 dni na łasce i niełasce innych uczestniczek wyprawy, pożyczając od nich właściwie wszystkie przedmioty codziennego użytku. Na lotnisku bardzo ciepło powitali nas peruwiańscy chłopcy, wychowankowie salezjańskiego domu misyjnego Don Bosco. Dom jest prowadzony przez polski zakon salezjanów i umożliwia porzuconym chłopcom - dzieciom ulicy - zdobycie wykształcenia, zawodu oraz zejście z drogi przestępczej. W ramach naszego pobytu w Peru zdecydowaliśmy się na tygodniowy wolontariat w Limie, podczas którego zostaliśmy znakomicie ugoszczeni we wspomnianym powyżej domu. W ciągu dnia spędzaliśmy z chłopcami wspólnie czas będąc non-stop ogrywanymi w siatkówkę, rozmawiając o ich i naszej historii życia, modląc się i zwiedzając wspólnie miasto. Mieliśmy ogromne szczęście, że nasz pobyt w Peru przypadł na okres, kiedy się tam obchodzi święto niepodległości. Dlaczego? Ponieważ świętowanie trwa tam całe 3 dni, jednego z nich odbywa się ogromna parada wojskowa, podczas której prezentują się wszystkie typy sił zbrojnych Peru. Przy okazji na ulice wylegają nieopisane masy Peruwiańczyków, co stwarza znakomitą okazję do przyjrzenia się temu społeczeństwu. Takiej parady wojskowej, kolorowej i budzącej zachwyt w oczach mas ludzi jeszcze nigdy nie dane było mi zobaczyć. Dostaliśmy nawet na nią wstęp do loży VIP, gdyż polski ksiądz salezjanin, którego byliśmy gośćmi, jest w Limie znaną osobistością docenianą za wkład w życie społeczne.

Innym ciekawym miejscem odwiedzonym tego dnia była jedna z najbogatszych dzielnic Limy - Miraflores - gdzie nie tylko można przez chwilę chłonąć europejską atmosferę, ale także z bardzo wysokiego nabrzeża podziwiać piękno Pacyfiku. Niezwykłe wrażenie robi także romantyczna dzielnica Bohemy - Barranco. Przechadzając się małymi uliczkami, można podziwiać piękno dawnej Limy; nie wiadomo także, jaka atrakcja spotka nas za rogiem. Ten obraz dopełniają liczni artyści, muzycy i fotografowie licznie gromadzący się w tej dzielnicy. Lima ma jednak również drugie oblicze - obraz skrajnej biedy i milionów ludzi mieszkających w skrajnym ubóstwie slumsów. W ramach naszej wyprawy postanowiliśmy uczestniczyć przez jeden dzień w pracach międzynarodowej organizacji zrzeszającej młodzież, która w sposób duchowy i społeczny pracuje w określonych rejonach świata. Ów dzień spędziłam w slumsie na jednym z przedmieść Limy i wraz z wolontariuszką odwiedziłam kilka domów rodzin, które znajdują się pod opieką fundacji. Bieda w porównaniu do europejskich warunków życia była tam niesamowita, niemniej jednak Peruwiańczycy, których dane mi było spotkać, zrobili na mnie niesamowite wrażenie. Byli bowiem gotowi dzielić się wszystkim, co posiadali, nawet jedzeniem, pomimo, że im jego brakowało. Ogromny podziw wzbudziły u mnie także peruwiańskie kobiety, które bardzo aktywnie angażowały się w ruch promujący przedsiębiorczość w Peru. Jedna z nich wykorzystuje swój talent i szyje niesamowite stroje karnawałowe i paradne (a parad w Peru nie brakuje), inna wraz ze swoją córką chodzi do szkoły, by nauczyć się czytać, pisać i obsługiwać komputer, a następnie zdobyć pracę. Zgodnie z ideą wspieranej przez nas organizacji staraliśmy się wesprzeć odwiedzane rodziny dobrym słowem i zachęcić do kontynuowania działalności. Długa droga w dół z położonych na wzgórzach slumsów zaprowadziła nas z powrotem do naszej bezpiecznej przystani, a następnie na lotnisko, z którego odlecieliśmy do...

Cusco

Pomimo zmęczenia bardzo wczesną pobudką, podczas lotu wielu z nas chętnie podziwiało niesamowite masywy Andów widziane z lotu ptaka. Widoki zapierały dech w piersiach w przenośni,  jednak kiedy stanęliśmy na płycie lotniska w Cusco, dech nam zaparło dosłownie. Wtedy zrozumieliśmy, co oznacza rozrzedzone powietrze na dużych wysokościach i do czego mogą nam się przydać liście koki (żute pomagają zniwelować lekkie symptomy choroby wysokościowej). Przebywając w Limie, byliśmy stale na poziomie morza, Cusco to już 3400 m n.p.m. Każde wzniesienie sprawiało trudność, serce waliło jak oszalałe, a przed nami stało zadanie znalezienia hotelu na dwie noce. Po podziale grupy część poszła szukać noclegu, część kupić liście koki, a reszta strzegła dzielnie bagaży. Ponieważ wszystko poszło bardzo sprawnie, niewiele później znajomy jednego z uczestników wyprawy oprowadzał nas po Cusco.

Miasto robi ogromne wrażenie, szczególnie jeśli wcześniej zwiedza się Limę. Ma się odczucie, iż można tu dotknąć inkaskiej tradycji, przypominają zresztą o tym liczne zabytki. W Cusco zaczyna się zresztą także liczący 82-88 km (w zależności od wybranej opcji) Inca Trail prowadzący do samego Machu Picchu. W Cusco na kulturę prekolumbijską silnie nakada się tradycja chrześcijańska, której zabytki są również godne uwagi. W ramach treningu przed mającą nastąpić dzień później wyprawą na Machu Picchu część ekipy postanowiła wspiąć się do ruin Sacsayhuaman, kompleksu inkaskich kamiennych murów i niedawno odkrytej świątyni, pochodzących z 11 w. p.n.e. Stąd można było podziwiać niesamowitą panoramę położonego w dolinie rzeki Urubamba miasta. Podczas podejścia dało się także odczuć zmianę wysokości, a trud, jaki musiałam włożyć w to podejście, był niewspółmiernie duży w odniesieniu do pokonanej wysokości względnej. Po zejściu ze szczytu i szaleńczej (z uwagi na styl jazdy niektórych Peruwiańczyków) jeździe busem dotarliśmy do miejsca, z którego miał ruszyć pociąg do Aguas Calientes. Niestety zapowiedziano nam, iż przyjedzie co najmniej dwie godziny później, co miało dwa dość istotne skutki dla naszej wyprawy: po pierwsze, właściciel naszego pensjonatu miał nas odebrać o określonej godzinie z dworca, po drugie, dramatycznie kurczyła nam sie ilość czasu, jaki mogliśmy poświęcić na sen przed rozpoczęciem podejścia. W rezultacie śmiałkowie, którzy chcieli zobaczyć Machu Picchu ze znajdującego się nieopodal Huayna Picchu spali tej nocy zawrotne... 15 minut. Połowie grupy się to jednak udało, widok Machu Picchu o wschodzie słońca należy na pewno do jednego z najlepszych w moim życiu. Godna polecenia jest także wspinaczka na leżący nieopodal Huayna Picchu, gdyż rozpościera się stamtąd widok na dolinę rzeki Urubamba. Po zejściu można wraz z wykwalifikowanym przewodnikiem zgłębiać tajemnice tej inkaskiej budowli. Z Cusco podróżniczy szlak zaprowadził nas do Boliwii, by wkrótce pozwolić na powrót nad...

Jezioro Titicaca,

które jest najwyżej położonym jeziorem na świecie, a zarazem największym w Ameryce Południowej. U wybrzeży tego jeziora położone jest miasto Puno, które słynie ze stworzonych przez plemię Uros 41 pływających trzcinowych wysp. Ludność autochtoniczna w sytuacji zagrożenia i niemożności dalszego mieszkania na wybrzeżu jeziora zdecydowała na przeniesienie egzystencji na wody jeziora, stając się od tego momentu całkowicie od niego zależną. Jednak rozwinięta przez nich kultura zachwyca: z trzciny zbudowane są nie tylko sam wyspy, ale również domy i łodzie służące do połowów oraz przemieszczania się. Plemię to z powodzeniem wytwarza także oryginalne peruwiańskie rękodzieło. Po znakomitym spędzeniu czasu w Puno czekała nas tylko pięciogodzinna podróż do miasta...

Arequipa

Arequipa zdecydowanie wiedzie w mojej ocenie palmę pierwszeństwa w lidze miast peruwiańskich. Położona u podnóża wciąż aktywnego wulkanu Misti (5.822 m n.p.m.), założona przez Inków, a następnie kompletnie opanowana przez hiszpańskich konkwistadorów Arequipa zjednuje europejskich turystów swoim łagodnym klimatem (jest położona zaledwie 75km w linii prostej od Pacyfiku), wspaniałą katedrą  centralnie położoną przy Plaza de Armas, rynkiem San Camillo, gdzie wybór towarów może przewyższać ten w Harrodsie oraz dynamiką, która nawet w nocy nie pozwala miastu zasnąć. To tutaj dokonaliśmy naszych największych podbojów kulinarnych podczas całej wyprawy. Zjedliśmy:

- narodowe danie Peruwiańczyków - świnkę morską,

- kotlet z lamy oraz z żółwia,

- seviche - marynowane w soku z limetki kawałki ryby różnego rodzaju.

Po tak wspaniałym ucztowaniu czekała na nas jeszcze całe szczęście wyprawa do jednego z najgłębszych kanionów świata (obecnie oczekuje się na potwierdzenie, iż jest to najgłębszy kanion na kuli ziemskiej) - Kanionu Colca. Uformowany przez rzekę Colca kanion wznosi się po jednej z jej stron do 4200 m ponad poziom rzeki. Co ciekawe, Polacy są zdecydowanie jedną z najbardziej rozpoznawalnych nacji w rejonie kanionu, gdyż pierwsze przepłynięcie kanionu nastąpiło w roku 1981 i dokonali tego Polacy. Do dziś zresztą polskie misje geologiczne wnoszą ogromny wkład w odkrywanie i opisywanie struktury geologicznej terenu. Kanion jest tak głęboki, że jego dno przypomina krajobraz księżycowy, jest pokryty głazami i pobawiony jakiejkolwiek roślinności. Będąc u szczytu, ma się jednak okazję podziwiania występujących w swym naturalnym środowisku kondorów oraz niezmiernie interesujących formacji geologicznych z kamiennymi terasami (półkami skalnymi) na czele. Kanion najlepiej zwiedzać podczas kilkudniowych wypraw trekkingowych z lokalnymi przewodnikami. Trudy wspinaczki osłodzą na końcu naturalne gorące źródła. Po takim relaksie i różnorodności wrażeń można zatem spokojnie wracać do Limy, by załapać się na kolejny 14-godzinny lot do Hiszpanii.