English info

Królewski szlak dla odważnych

Autor: Aleksandra Krajewska

Data: 1 lutego 2013

Przemierzenie Kungsleden (szw. Królewskiego Traktu) w szwedzkiej części Laponii jest czymś niezwykłym. Nieważne, czy ma się za sobą cały liczący ok. 440 km szlak, czy tylko jego część.

laponia 1

Niesamowite jest przede wszystkim to, że już w dobę po lądowaniu na lotnisku w Sztokholmie można mieć za sobą nieco ponad 1300 km trasy kolejowej i wędrować przez jeden z najdzikszych terenów Europy. Na trasie czuje się nie tylko bliskość, ale i autentyczność nieskażonej niczym natury, która stawia próbującemu iść naprzód turyście niemało przeszkód. Jednak widok przebiegającego od czasu do czasu w poprzek szlaku stada reniferów lub przeprawa przez trzęsący się linowy most przerzucony nad wartką rzeką z pewnością wynagradzają te trudy.

Atmosferę lapońskich szlaków czuje się już na sztokholmskim peronie, z którego odjeżdżają pociągi na daleką północ, m.in. w kierunku Kiruny i Abisko. W środku sztokholmskiego lata, wśród zgiełku tłumów w garniturach i garsonkach śpieszących się na Arlanda Express, uwagę zwracają dość ciepło ubrani turyści w nieprzemakalnych trekkingowych butach z turystycznymi plecakami wolno sunący ku swojemu peronowi. Tutaj też zawiązują się pierwsze międzynarodowe znajomości wśród ludzi gotowych na przygodę na łonie północnoeuropejskiej natury.

Wreszcie nadjeżdża pociąg do Kiruny. Pierwsza obserwacja: różni się on znacząco od pozostałych na tej stacji. Przed oczami przesuwają się obrazy rosyjskich pociągów wyruszających na daleką mroźną Syberię. Ten wcale nie jest inny. Jego pierwsze groźne oblicze zostaje jednak znacząco złagodzone, gdy wpuszczeni zostajemy do naszego przedziału. Jest on jeszcze przedziałem z miejscami siedzącymi, niebawem zmieni się w kuszetkę z sześcioma miejscami do leżenia, bardzo wygodnymi, z czystą pościelą, łazienką na korytarzu oraz restauracją serwującą bardzo dobre dania, przynajmniej jak na standardy kolei. Ponieważ podróżujemy w środku czerwca, dzień jest bardzo długi, a noc wygląda właściwie jak londyńska szaruga. Podziwianie migającej za oknem pięknej dzikiej tajgi ustępuje zmęczeniu, zapadamy w sen aż do momentu przesiadki w położonym już prawie przy kole podbiegunowym Boden. Oczekiwanie na pociąg w budynku miejscowej stacji kolejowej wprawia w lekkie przerażenie. Wszyscy jadący dalej to turyści, którzy także wyruszą na słynny lapoński szlak. Większość z nich ma specjalne kalosze na podeszwie vibram lub pancerne buty trekkingowe oraz nieprzemakalne ubrania. Pogoda za oknem też jest już coraz bardziej wymagająca: zacinający drobny deszcz i chłód. Od wyruszenia na szlak dzieli nas jednak jeszcze przejazd pociągiem do Gällivare, a następnie krótka trasa autokarem przez znaną z wydobycia rud żelaza Kirunę wprost do Abisko.

Abisko

Abisko, choć położone już za kołem podbiegunowym, jest tym razem dużo bardziej łaskawe. Po pierwsze, wita turystów znakomicie położoną i gościnną stacją turystyczną, gdzie można się przygotować na dalszą drogę. Po drugie, widok na jezioro Torneträsk zapiera dech w piersiach. Po trzecie, nie pada! Jest to jedna z najważniejszych rzeczy, jaka może uprzyjemnić pobyt w Laponii. Ponieważ jednak tego dnia musimy dotrzeć na pierwszy nocleg do turystycznej chaty w Abiskojaure, to niebawem wyruszamy na trasę. Już po kilku kilometrach okazuje się, że założona wcześniej, nie taka przecież szybka, średnia prędkość marszu na poziomie 5km/h jest tylko mrzonką. Część szlaku jest rozmyta przez deszcze i trzeba go obchodzić, jest wiele przeszkód terenowych. Zaczyna także padać deszcz i nie jest wcale łatwo zrobić choćby małą przerwę na przekąskę. Spotkani po drodze turyści tylko utwierdzają nas w przekonaniu, że dalej nie będzie łatwiej. Z niemałym poślizgiem czasowym, w środku nocy, docieramy do chatki, w której spędzamy noc. Upływającego czasu nie widzimy, bo trwa przecież dzień polarny. Przyzwyczajona do pomocy turystom w każdych warunkach strażniczka chaty wpuszcza nas do klimatycznego drewnianego domku, w którym urządzono dużą kuchnię z jadalnią oraz dwie izby z piętrowymi łóżkami dla wędrowców. Wślizgujemy się szybko do łóżek, by wstać późnym rankiem.

Drugi dzień wędrówki

Drugi dzień wędrówki to znacznie większa odległość do pokonania. Dzięki dniowi polarnemu nie trzeba wyruszać o świcie i można żyć w zgodzie z własnym zegarem biologicznym. Jest to niesamowicie piękne i relaksujące uczucie - samodzielna spokojna pobudka, wyruszenie w trasę przed południem, by zakończyć ją około północy. Uczucie, że rytmem dnia steruje sam organizm... niecodzienne uczucie w porównaniu do codziennej biurowej rzeczywistości.

Nie to jednak stawia nas na nogi. Nocująca obok szwedzka rodzina właśnie dociera do chatki z przeciwnej strony, relacjonując, iż warunki na trasie są bardzo trudne, topniejący śnieg uniemożliwia trzymanie się szlaku, zaś wyższe jego partie można pokonać tylko w butach śniegowych. My zaś planowaliśmy zdobycie najwyższego szczytu Szwecji Kebnekaise. Dodatkowo personel stacji ostrzega nas przed większymi niż zazwyczaj połaciami śniegu topniejącymi z uwagi na opóźnione o 3 tygodnie lato. Mając na uwadze owe ostrzeżenia wyruszamy w dalszą drogę, która ponownie zabiera nam kilka godzin więcej niż planowano. Po drodze podziwiamy jednak niesamowicie piękny dziki tundrowy krajobraz, góry i wciśnięte pomiędzy nie jeziora, a także...pierwsze na trasie liczne stado wolno pasących się reniferów! Po tym przeżyciu mamy nadzieję na rychłe dotarcie do chatki w Alesjaure. Niestety ze standardowej godziny marszu robią się trzy. Po pierwsze, cała ekipa musi przejść w bród przez rwący strumień kilkumetrowej szerokości. Najodważniejsi wchodzą w niego w butach i spodniach, skazani przez to na cierpienie z powodu zimna i wiatru przez najbliższe dwie godziny. Nieco bardziej pomysłowi zdejmują buty, zakładają klapki, aby nie poranić stóp o leżące na dnie kamienie, podwijają spodnie i w ten sposób przeprawiają się przez strumień. Niestety, tylko jedna osoba kończy przeprawę z kompletem klapek. Najlżejszą uczestniczkę wyprawy trzeba holować na kijach trekkingowych, aby nie porwał jej prąd rzeki. Ufff! Co za przygoda! Cieszymy się, że będzie co opowiadać wnukom.

W końcu docieramy do chatki w Alesjaure, jesteśmy bezgranicznie szczęśliwi. Jest tu ciepło, sucho, za oknem zarysowują się niesamowite krajobrazy, można korzystać z sauny oraz obserwować podchodzące pod gospodę dorodne renifery. Niestety strażniczka chatki informuje nas, że zaplanowana przez nas trasa została właśnie zamknięta z uwagi na niebezpieczeństwo stwarzane przez zapadający się topniejący śnieg. Trasa alternatywna wiedzie zaś przez wyjątkowo podmokłą dolinę i liczy ok. 35 km. Przy braku miejsc noclegowych na trasie i własnego namiotu nie wydaje się to być dla nas rozsądną alternatywą. W grupie zapada decyzja, że kolejny dzień spędzimy na zwiedzeniu okolicy i miejscowej wioski zamieszkanej przez autochtoniczną ludność, po czym udamy się w drogę powrotną tą samą trasą. Taki rozwój sytuacji daje szansę na większą integrację z innymi turystami. Atmosfera panująca w chatach jest niesamowita - każdy pochodzi z innej części Europy lub świata, pozostaje jednak niesamowicie otwarty, serdeczny i pomocny w stosunku do innych. Wspólnie jada się posiłki, wymienia doświadczeniami z trasy i nie tylko, a wieczory spędza w saunie lub na rozmaitych grach. Jest to element, który świadczy o niezwykłości Kungsleden: piękną dziką naturę i walkę z samym sobą dopełnia wszechogarniająca ludzka serdeczność.

Trasa powrotna

Trasa powrotna jest jeszcze trudniejsza od wszystkich dotychczasowych doświadczeń. Maszerując od początku drogi w zacinającym deszczu, część ekipy jest doszczętnie przemoczona, a z ubrań kapią krople wody. Rezygnujemy także z użycia kijów trekkingowych - pomagają one wprawdzie w marszu, ale eksponują również łokcie i nadgarstki na lejące się z nieba strumienie wody. Mokre rękawice chłodzą tylko i tak już skostniałe dłonie. Jest to moment, w którym zaczynam doceniać profesjonalność zakupionego sprzętu - nieprzemakalnych butów trekkingowych, nieprzemakalnych spodni zakładanych jako warstwa zewnętrzna oraz nieprzemakalnej kurtki. Bez takiego wyposażenia nie polecam komukolwiek wybierania się na lapońską trasę. Na nasze szczęście po sześciu godzinach ulewa daje sobie spokój i przez kolejne cztery godziny maszerujemy, poddając wszelkie tkaniny procesowi suszenia. W odwiedzonej już przez nas chatce w Abiskojaure serdecznie wita nas strażniczka, mówiąc: „Wiedziałam, że wrócicie". Absolutnie szczęśliwi wkraczamy do ciepłych i suchych pomieszczeń drewnianej surowej chaty. Wydaje się ona największym luksusem.

Na ostatnim krótkim odcinku, który doprowadza nas do pociągu powrotnego, towarzyszą nam już niewielkie stadka komarów. Jest takie lapońskie powiedzenie: „jeśli na Kungleden nie zleje cię doszczętnie deszcz, to zjedzą cię komary." Tego drugiego udaje nam się szczęśliwie uniknąć, komary dopiero pokażą swoją moc. Po krótkim marszu siedzimy w wygodnym pociągu, jedząc ciepły świeży obiad, rozkoszując się widokami i zmierzając z powrotem w kierunku Sztokholmu. Choć spędziliśmy na Kungsleden zaledwie kilka dni, ilość wrażeń nie może nam się pomieścić w głowie. Zdajemy sobie także sprawę, jak bardzo się zrelaksowaliśmy: bez zasięgu sieci komórkowych, na łonie natury, walcząc z samym sobą i z przeciwnościami natury, spotykając całą gamę ludzi, z którymi bez problemu znaleźliśmy nić porozumienia. Tym razem Kebnekaise pozostało niezdobyte. Wrócimy jednak, tak łatwo się nie poddamy!