English info

Uśrednianie w portfelu – tanie zakupy

Autor: Marcin Różowski

Data: 20 grudnia 2012

Uśrednianie pozycji to na rynku giełdowym jedna z najczęściej wykorzystywanych metod zarządzania kapitałem. Jest ona głównie wykorzystywana w celu budowania portfela w dłuższym horyzoncie czasowym, w przeciwieństwie do jednorazowego nabycia walorów. Często jednak okazuje się groźną pułapką, szczególnie gdy nie stanowi elementu planu inwestycyjnego, a staje się prostym zabiegiem psychologicznym. Dlatego celowe wydaje się być przedstawienie strategii uśredniania zarówno z perspektywy inwestora rozsądnego, jak i takiego, którego poniosły emocje. A jako że w prasie drukowanej znacznie lepiej sprzedają się ludzkie dramaty niż sukcesy, to zaczniemy od tych ostatnich.

urednianie 2

Droga donikąd

Wykorzystajmy bieżący przykład z rynku polskich kontraktów terminowych na indeks WIG20. 3 grudnia br. indeks zaczął silnie rosnąć, wkrótce pokonując górne ograniczenie 15-miesięcznej konsolidacji. Spójrzmy, jak mogłoby wyglądać uśrednianie w kiepskim stylu:

Pan Jan wkrótce po poniedziałkowej pobudce rozpoczął lekturę portali z newsami ekonomicznymi. „Grecja, klif fiskalny, polski PMI nadal niski – po prostu mogiła” – pomyślał. W dodatku indeksy wysoko -  jest z czego spadać. W pamięci tkwiła mu jeszcze naprędce zrobiona analiza techniczna wskazująca na wykupienie rynku. Decyzja mogła być jedna: Pan Jan na otwarciu sesji otworzył krótką pozycję na futures na WIG20 po kursie 2433 pkt. „Może jeszcze trochę podbiją - to dobiorę. A potem jak spadnie 100 punktów, to będę miał nawet na fryzjera dla żony…”

Dalszy przebieg sesji nie ułożył się po myśli pana Jana. Kontrakty terminowe symbolicznie pokonały swój średnioterminowy szczyt, zamykając się na poziomie 2453 pkt. „Rynek jest wykupiony, dalej nie pójdą” - stwierdził nasz bohater, otwierając na końcowym fixingu kolejną krótką pozycję. Łącznie miał już dwie po średniej cenie 2443 – wystarczył spadek o 10 punktów, by wyjść na zero. A ile się zarobi, gdy (na pewno) spadnie…

Następnego dnia faktycznie spadło, całe 2 punkty z poziomu otwarcia 2448. I to by było na tyle, kurs kontraktów ponownie powędrował wyżej. Depozyt pana Jana zatrzeszczał, ale ten był twardy i dorzucił kolejną krótką pozycję po 2470. Średnia cena to już 2452. „W sumie to dobrze się stało” – pomyślał pan Jan. Mam świetną cenę, zarobię co najmniej na czynsz. Jako czytelnik „Trendu” wiedział jednak, że bez zlecenia stop-loss się nie inwestuje. „2490 to świetny poziom, bez korekty nigdy tam nie dojdą. Poza tym, te wzrosty to pułapka, by „grubas” mógł oddać towar ulicy.[1] Jak to zaraz wszystko się zawali…” – marzył pan Jan. Pech chciał, że następnego dnia maksimum kursu wypadło akurat na poziomie 2490, przez co pozycja pana Jana została zamknięta ze stratą 1140 zł (pomijając prowizję).A jednak nigdy nie mów nigdy…

W powyższym przykładzie uśrednianie było przeprowadzane bez jakiegokolwiek planu. Było ono raczej pochodną emocjonalnych decyzji i ślepego dążenia do posiadania racji. Takie postępowanie, szczególnie przy zastosowaniu instrumentów lewarowanych, staje się prostą drogą do katastrofy. Katastrofy, która niestety powtarza się na rynkach codziennie, w ciągły i pospolity sposób.

Droga do sukcesu

Czy to oznacza, że uśrednianie samo w sobie jest złą metodą? Gdyby tak było, inwestorzy instytucjonalni nie korzystaliby z niej – a przecież czynią to np. fundusze inwestycyjne. Uśrednianie może okazać się efektywną metodą budowania pozycji, tak długo jak jest częścią dokładnie opracowanego planu inwestycyjnego – zbioru zasad, którego inwestor konsekwentnie się trzyma.

Wariantów uśredniania jest kilka. Najbardziej klasyczna metoda polega na nabywaniu instrumentów finansowych co pewien okres, najczęściej za tą samą kwotę. Kiedy to nastąpi, zależy już od samego inwestora. Może on kreować portfel np. tylko podczas bessy na giełdzie lub podczas korekt spadowych w trendach wzrostowych. Przykładem może być np. nabywanie akcji konkretnej spółki za 1000 zł za każdym razem, gdy cena spadnie o -5% od jej ostatniego lokalnego maksimum. Proste i logiczne. Warto jednak zaprezentować pewną metodę, która jest w swojej istocie bardzo podobna, ale przy tym pozwala lepiej wykorzystywać głębsze spadki na rynku.

Po angielsku nosi ona nazwę ‘Value Cost Averaging’ (VCA), co można przetłumaczyć jako „uśrednianie wartości”. Metoda ta polega na nabywaniu walorów w taki sposób, by wartość kapitału po kolejnej turze zakupów wynosiła tyle, ile wpłacono nominalnie. Lepiej niż słowa odda to poniższy przykład:

W maju bieżącego roku inwestor chciał nabyć akcje KGHM za łącznie 40 tys zł. Jako że na parkiecie trwały wtedy spadki, postanowił się angażować stopniowo, zakupując na koniec każdego tygodnia papiery za 10 tys. zł. 4 maja cena zamknięcia KGHM wynosiła 108,79 zł, dzięki czemu mógł on nabyć 91,92 szt. (dla celów obliczeniowych przyjmijmy, że akcje są podzielne). Tydzień później cena na fixingu wyniosła 103,81 zł – oznacza to, że posiadany kapitał skurczył się do kwoty 9542,23 zł.

W tym momencie na scenę wkracza metoda VCA. Zamiast klasycznie dokupić kolejną transzę za 10 000 zł (czyli łączny wydatek wyniósłby już 20 tys.) i posiadać walory za 19542,23 zł, inwestor postanawia wyrównać stan posiadania do 20 tys. zł. W tym celu musi nabyć 100,74 szt. Akcji za łącznie 10 457,77 zł. Tydzień później dokonuje podobnego manewru przy cenie 96,08 – by wyrównać stan posiadania do 30 tys. zł, musi nabyć 119,58 szt. Tydzień później ceny ponownie spadły, do poziomu 95,11, a inwestor po raz ostatni dokonał zakupów, tak by jego portfel był warty całościowo 40 tys. zł. Łączne kalkulacje dla metody VCA oraz klasycznego nabywania w transzach po 10 tys. każda przedstawia tabelka.

 

Rzuca się w oczy kilka różnic. Podstawową zaletą VCA jest to, że podczas spadków dokupujemy więcej akcji niż w przypadku klasycznej metody (w trendzie wzrostowym byłoby odwrotnie – nabywalibyśmy mniej po wyższej cenie). Oznacza to, ze portfel będzie pracował ‘mocniej’, gdy tylko trend na walorze się odwróci. Zaleta nie do przecenienia, ale obarczona jedną wadą. Mianowicie, metoda VCA wymaga większej ilości kapitału – w naszym przykładzie o 2249,89 zł. To stanowi dla inwestora istotną różnicę, dlatego może być on zmuszony do inwestowania kapitału w innych proporcjach, w zależności np. od oczekiwań co do koniunktury. Modyfikacji można wprowadzać bardzo wiele, ale trzeba podkreślić logikę i komfort psychiczny, jaki metoda VCA daje. Zwyczajnie nabywamy więcej akcji, gdy ich cena spada i odwrotnie, inaczej niż ma to miejsce przy równych transzach, gdzie różnice nie są aż tak duże. Przewaga efektywnościowa jest nie bez znaczenia – na dzień 7 grudnia wykorzystanie VCA w powyższy sposób pozwoliłoby powiększyć wartość portfela do poziomu 74061 zł, gdy klasyczna dałaby ostateczną wartość 69994 zł. To różnica aż ok. 4 tys. zł, czyli nie do pogardzenia.

Droga do domu

Przedstawiona metoda jest prosta i logiczna. Inwestor może poddawać ją wielu modyfikacjom, tak by pasowała ona zarówno do jego horyzontu inwestycyjnego, jak i  zasobów. Ważne, by była częścią planu, który jest konsekwentnie realizowany – inaczej można skończyć jak pan Jan z pierwszego przykładu. Naturalnie jej zalety stają się widoczne głównie podczas trendów spadkowych lub głębokich korekt, ponieważ podczas silnej hossy tego typu strategia zawsze przegra z prostą, jednorazową wpłatą[2]. Najlepiej pozwolą zapoznać się ze wszystkimi jej aspektami testy historyczne.

 


[1] Nawiązanie do języka z for internetowych - celowe.

[2] Abstrahujemy od problemu wyboru właściwej spółki.