English info

Hiszpania: flamenco, czerwone wino i nic więcej

Autor: Maciej Pyka

Data: 12 maja 2012

Tymi słowami można podsumować obecną ekonomiczną sytuację Hiszpanii mniej więcej w tym samym czasie, kiedy rynki finansowe przez wzrost oprocentowania obligacji tego kraju pokazały, że mają niewiele wiary w reformy premiera Mariano Rajoya. Perspektywy są słabe, jednak nie ma co wpadać w eurosceptycyzm – Hiszpania nie będzie drugą Grecją, na to nie ma pieniędzy. Jedyną alternatywą jest bankructwo.

hiszpania

Wzrost oprocentowania jest faktycznie dobrym podsumowaniem planu rządu Rajoya. Chociaż prawdą jest, że zakłada on aż 27 miliardów euro oszczędności, to jednak za 15 miliardów z tej kwoty odpowiadać będzie podwyżka PIT ogłoszona jeszcze w grudniu zeszłego roku. Reszta rozkłada się głównie pomiędzy wyższy CIT oraz cięcia w ministerstwach. Co więcej, chociaż nowy budżet skonstruowany jest tak, żeby jak najmniej obciążyć przeciętnego Hiszpana (np. nie ruszono bardzo niskiego jak na europejskie normy VAT), to z jego ostatecznym ujawnieniem centroprawicowy rząd czekał aż do początku marca, tak żeby przypadkiem nie zaszkodzić wynikowi wyborów samorządowych w największej prowincji kraju - Andaluzji. Niestety wybory i tak wygrała lewica, zaś inwestorzy jasno pokazali, co myślą o nowym budżecie, więc powiedzieć można, że Rajoy przegrał na obu frontach. Porażka w Andaluzji jest tym bardziej uciążliwa, że poza wspomnianymi 27 miliardami na szczeblu centralnym samorządy muszą znaleźć dodatkowych 14 miliardów, a to właśnie ich niesubordynacja odpowiedzialna była za zeszłoroczne 8,5-procentowe fiskalne fiasko. Co gorsza, na poszczególnych provincia spoczywają bardzo uciążliwe z politycznego punktu widzenia decyzje związane ze szpitalami i edukacją, więc ciężko się spodziewać solidarności z premierem, zwłaszcza, że jego gwiazda zaczyna już blednąć, zaś słów krytyki nie szczędzą europejski komisarz do spraw gospodarki Olli Rehn oraz ulubieniec rynków, premier Włoch Mario Monti.

Co więcej, nawet jeśli hiszpański premier zdoła wbrew zewnętrznym i wewnętrznym naciskom wprowadzić swój plan w życie, to ciężko będzie pozbyć się wrażenia, że nowy budżet jest rozczarowujący. Gabinet Rajoya zamiast na przeszłym wzroście PKB skoncentrował się na utrzymaniu więdnącego poparcia społecznego, w efekcie poświęcając przyszłe zyski dla obecnego spokoju. Można się kłócić o moralną sensowność tej  decyzji, jednak inwestorzy są (jak zwykle) pragmatyczni i zdają się mówić: „Jeżeli Hiszpanie nie chcą posprzątać finansów publicznych, to proszę bardzo, to ich pogrzeb. Włosi też emitują obligacje.” Ostatecznie obserwatorzy mają też świadomość, że dla Hiszpanii nie ma bardziej prorynkowej opcji niż dowodzona przez Rajoya centroprawicowa Partia Ludowa. Jeśli miałby on stracić władzę, to za sterami upadające kraju raz jeszcze stanie socjalista José Luis Rodríguez Zapatero, a wtedy zapomnieć można o rozbetonowaniu skostniałego rynku pracy, który jest ewenementem nawet jak na europejskie standardy. Ale o tym później.    

Co Hiszpania zrobiła, żeby znaleźć się w śmiertelnym kręgu zadłużenia, protestów i recesji? Przecież niski dług publiczny tego kraju, który jeszcze w 2010 oscylował w okolicach traktatowych 60%, świadczy, że dla Hiszpan koncepcja tragicznie niezbilansowanego budżetu jest czymś, co mieli okazję poznać dopiero niedawno. I faktycznie, problemy kraju mają swoje źródło w przystąpieniu do Unii Europejskiej oraz automatycznej obniżce stóp procentowych, która temu towarzyszyła. Jednak wbrew temu, czego można byłoby oczekiwać, to nie rząd dał się porwać szałowi zakupów, a przede wszystkim sami obywatele. Tanie kredyty rozpędziły rynek budowalny, na którym ceny mieszkań w cztery lata wzrosły o 44%, komponując się tym samym z ogólnym szybkim rozwojem hiszpańskiej gospodarki. Bańka oczywiście musiała kiedyś pęknąć, zaś cios, który spadł na kraj, najbardziej uwidocznił się tam, gdzie Hiszpania od dłuższego czasu była najsłabsza – na rynku pracy.

I tym samym wracamy do hiszpańskiego prawa pracy, które jest koszmarem każdego przedsiębiorcy – przepisy sprawiają, że w zasadzie nie da się zwolnić nikogo. Jeżeli dodamy do tego wysokie ustawowe odprawy, to otrzymamy obraz rynku tak sztywnego, że zapomnieć można o jakimkolwiek zaciskaniu pasa, żeby sprostać kryzysowi. Rząd Mariano Rajoya uzdrowił nieco sytuację, jednak teraz jest już trochę za późno, ponieważ zbyt wiele firm upadło, zaś kto raz straci pracę, już jej nie odzyska – po co zatrudnić kogoś, kogo ciężko jest się pozbyć, kiedy czasy się pogorszą albo kiedy po prostu okaże się on zbędnym nieudacznikiem? Oczywiście najgorzej mają pozbawieni doświadczenia nowi uczestnicy rynku, więc bezrobocie wśród młodych sięga 50%, przy 23% wartości tego wskaźnika dla całego społeczeństwa. Bezrobocie przełożyło się na spadek wpływów z podatków oraz eksplozję wydatków na świadczenia socjalne dla pozbawionych pracy, zaś hiszpański system bankowy zaczął się dusić toksycznymi aktywami. Wszystkie te problemy na tyle zbliżyły kraj do widma bankructwa, że oprocentowanie 10-letnich obligacji dobiło w listopadzie do 6,5% i przerażony Europejski Bank Centralny zmuszony był interweniować. Pomoc nie starczyła jednak na długo – już w kwietniu oprocentowanie wróciło do 6%, zaś media zaczęły snuć wizje o kolejnym kraju z grupy PIGS (Portugal, Italy, Greece, Spain) na unijnej kroplówce. Trzeźwa kalkulacja pokazuje jednak, że czwarta w strefie euro hiszpańska gospodarka jest prawie 5 razy większa od dogorywającej Grecji, więc jej utrzymanie jest o tyle możliwe, o ile jest akceptowalne przez francuskiego i niemieckiego podatnika.      

Patrząc na agonię Hiszpanii, Grecji i innych eurozonowych „świń”, ciężko jest nie pokusić się o rozejrzenie się za jakimś wspólnym mianownikiem dla nieszczęścia, które je spotkało. Poza innymi czynnikami na pierwszy plan zdaje się przebijać nagły wzrost zadłużenia po przyjęciu wspólnej waluty. Jak już wcześniej wspomniałem, po akcesji do strefy euro gospodarka danego kraju „importuje” niskie oprocentowanie zarówno kredytów skierowanych do zwykłych obywateli, jak i rządowych obligacji, i – jeśli chodzi o peryferyjne kraje UE – obie strony często nie mają dość silnej woli/ wyobraźni, by trochę pohamować ekspansję zadłużenia. Zresztą nie ma specjalnego sensu rozdzielać winy pomiędzy rządem a rządzonymi, ponieważ politycy są przecież produktem społeczeństwa, pochodną jego oczekiwań i przywar. Narzekamy na nich, ale prawda jest taka, że dają nam to, czego chcemy, ponieważ – w wyniku jakiegoś straszliwego żartu historii – do tego sprowadziła się ich funkcja. W wielu krajach Europy (z Polską włącznie) nie ma już lewicy i prawicy w dawnym znaczeniu tych słów i konia z rzędem temu, kto będzie w stanie stwierdzić, co jest programem, powiedzmy, Donalda Tuska. Odpowiedź „utrzymanie się przy władzy” nie bierze udziału w konkursie.

Ale wróćmy do PIGS. Jednym z założeń strefy euro było to, że będzie ona tak pewna jak niemiecka marka i jeśli tylko wszyscy jej uczestnicy będą się trzymali w miarę ścisłych reguł, to będą mogli oni cieszyć się stabilnym i respektowanym systemem finansowym ze wszystkimi tego zaletami. Niestety okazało się, że po wejściu do strefy (w wypadku Grecji dzięki zwykłemu przekrętowi księgowemu) nowe państwa zaczęły żyć ponad stan, tracąc wiarygodność, którą rozsądne państwa budowały przed powstaniem nowej waluty. Po raz kolejny okazuje się, że najcenniejszym aktywem, którego rezultatem jest dobrobyt danego kraju, jest kapitał społeczny rozumiany jako ludzie, którzy zdają sobie sprawę z tego, że czasami trzeba wprowadzić uciążliwe reformy i że jeśli jest się bezrobotnym, to (poza małymi wyjątkami) nie można zrobić nic głupszego niż zaciągnąć kredyt na nowy telewizor. Dopóki tego nie zrozumiemy, Unia Europejska nigdy nie będzie tak sprawna jak Niemcy, raczej tak ułomna jak jej najsłabsze ogniwo i otwartą kwestią będzie już tylko, kto na to zaszczytne miano zasłuży. Obecnie prowadzi Grecja, ale Hiszpania szybko skraca dystans.