Data: 1 lipca 2011
Określenie celu inwestycyjnego jest kluczowe.
Dorota Sierakowska: Czy przeciętny Polak chętnie kupuje jednostki funduszy inwestycyjnych? Czy to jest popularna forma lokowania swojego kapitału?
Tomasz Publicewicz: Raczej nie, zwłaszcza jeśli popatrzymy na całą pulę oszczędności gospodarstw domowych. Jeśli uwzględnimy wszystkie dostępne formy inwestowania środków – a więc produkty bankowe (głównie depozyty, ale również rachunki oszczędnościowe), ubezpieczeniowe fundusze kapitałowe, a także kapitał zgromadzony na rynku akcji – okazuje się, że udział funduszy inwestycyjnych w rękach gospodarstw domowych jest na poziomie 8%. To jest bardzo niski wskaźnik. O niewielkiej popularności funduszy inwestycyjnych świadczy także ich odniesienie do depozytów. My robimy co kwartał przegląd rynku, głównie europejskiego, i ze zgromadzonych przez nas danych wynika, że na przestrzeni lat proporcja pomiędzy aktywami funduszy a depozytami tradycyjnie znajdowała się na poziomie 30-35%. W naszym kraju ten odsetek jest dużo niższy i wynosi około 20%. Z takiego punktu widzenia można odpowiedzieć, że fundusze inwestycyjne nie są najbardziej popularną formą inwestowania w Polsce. Nieco lepiej wygląda sytuacja, gdy spojrzymy na liczbę osób posiadających otwarty rejestr w jakimkolwiek z funduszy. Takich osób jest obecnie około 2,5 mln, co oznacza, że trudno uznać fundusze inwestycyjne jako zjawisko marginalne.
DS: Czy to oznacza, że w Polsce jest pod tym względem pole do rozwoju?
TP: Tak, olbrzymie. Polacy powinni sobie jednak zadać pytanie, co zrobić, żeby pieniądze pracowały dla nich. Ja rozumiem produkt bankowy jako produkt, który pozwala przechowywać pieniądze w najlepszym razie tak, aby ich wartość nie ulegała deprecjacji. Natomiast w długim terminie trudno jest traktować lokatę bankową, nawet wysoko oprocentowaną, jako rozwiązanie oszczędnościowe czy inwestycyjne – a tak traktuje ją wielu Polaków.
To, że struktura aktywów Polaków będzie się zmieniać, jest oczywiste. Trzeba natomiast zadać sobie pytanie, co i kiedy musi się zdarzyć, aby przesuwała się ona w stronę relacji znanych z bardziej rozwiniętych rynków. Warto jednak tutaj wspomnieć, że w szczycie ostatniej hossy (lato 2007) my tę relację mieliśmy z kolei zaburzoną w drugą stronę, tzn. wtedy proporcja aktywów funduszy do depozytów była trochę za duża. Oczywiście trudno było zakładać, że w kolejnym roku dopadnie nas kryzys, ale wtedy dane pokazały, że poszliśmy troszeczkę za daleko z ryzykiem.
DS: Czyli można powiedzieć, że na popularność funduszy inwestycyjnych w dużym stopniu wpływa sytuacja na światowych rynkach kapitałowych. Czy więc ostatni kryzys finansowy zmienił nastawienie Polaków do inwestowania w fundusze?
TP: Tak, i to bardzo. Kryzys wystraszył Polaków na tyle skutecznie, że pomimo dwuletniego okresu hossy (bo tak możemy nazwać ruch wzrostowy na giełdzie, rozpoczęty w lutym 2009 r.) i skali tej zwyżki, nie przełamało to nieufności Polaków do rynku kapitałowego oraz ich niechęci do ryzyka – czy to w kontekście funduszy inwestycyjnych, czy też produktów ubezpieczeniowych, czy w kontekście rynku akcji. Jesteśmy tak porażeni skutkami kryzysu, że w zasadzie jedynym rozwiązaniem, które się dobrze sprzedaje, jest produkt bankowy.
Warto tu zaznaczyć, że Polacy jako społeczeństwo umieją oszczędzać (chociaż prawdą jest to, że wielu Polaków nie ma z czego oszczędzać). Przyrost bazy depozytów przez ostatnie cztery lata przekroczył 200 mld zł. Zdolność do odkładania pieniędzy więc jest – problemem jest jednak to, że jak już oszczędzamy, to robimy to w sposób niedający szansy na duży zysk.
DS: Ale czy mimo to przez ostatnie dwa lata widać było zmiany w typach funduszy, w które inwestują Polacy? Czy widać przerzucanie kapitału do funduszy akcji?
TP: Nie, nie ma takiej trwałej, wyraźnej tendencji. Popełniamy zresztą ten sam błąd, co zawsze, czyli kierujemy się historycznym wynikiem – czyli najprostszą, ale też prymitywną przesłanką stosowaną przy wyborze produktu. W ten sposób jesteśmy spóźnieni, bo kupujemy wynik, który już miał miejsce, a nie ten, który dopiero nastąpi. Najlepszym przykładem na to była mini-hossa na fundusze obligacji oraz pieniężne, które w zasadzie jako jedyne w tym cyklu koniunkturalnym były w stanie przyciągnąć jakieś realne pieniądze, gdyż ich ryzyko odpowiadało w jakimś stopniu ryzyku związanemu z produktem bankowym. Natomiast rynek akcji na razie przyciąga niewielu – to są albo doświadczeni inwestorzy, albo osoby, które oszczędzają w długim okresie i są w stanie zaakceptować ryzyko, czasami posługując się regularnymi wpłatami. Wśród osób inwestujących obecnie w akcje są także ci pracujący z doradcą, który potrafi ich przekonać do tego, że trzymanie dzisiaj pieniędzy w funduszu pieniężnym albo w funduszu obligacji nie jest najlepszym rozwiązaniem.
DS: A czy ta ostrożność dobrze świadczy o polskich inwestorach? Czy przeciętny polski inwestor indywidualny ma wiedzę na temat inwestowania w fundusze i czy umie świadomie zarządzać ryzykiem?
TP: Zdecydowanie nie – tej wiedzy nie ma ani inwestor, ani co gorsza, często nie ma jej również jego doradca. Na rynku funduszy nie bagatelizowałbym bowiem roli pośrednika. O ile na rynku akcji rola pośrednika jest całkowicie neutralna (poza pewnym wsparciem analitycznym), to na rynku funduszy inwestycyjnych i produktów ubezpieczeniowych rola pośrednika ma charakter pierwszorzędny. Doświadczenie pokazuje, że jest to rola do tego stopnia ważna, że klient potrafi przyjść do takiego doradcy z pewnym zamiarem i rozmowa z owym dystrybutorem potrafi nam ten zamiar całkowicie zmienić. Dla przykładu, w 2007 roku, gdy ludzie przychodzili do banku zaciągnąć kredyt na mieszkanie, często wychodzili z kredytem i dodatkowo produktem inwestycyjnym – albo też szli założyć lokatę do banku, a wychodzili z lokatą i funduszem. Siła oddziaływania pośrednika na rynku funduszy jest więc olbrzymia i o ile świadomość przeciętnego klienta nie jest wysoka (z zasady), o tyle poziom wiedzy merytorycznej doradców powinien być jednak wyższy.
DS: Z tym, że doradca finansowy ma krótkoterminowy cel – zarobić prowizję od sprzedanego produktu.
TP: To prawda, ale w mojej opinii doradca powinien mieć większą wiedzę merytoryczną, bo to buduje jego wiarygodność. Tymczasem polski doradca – a przynajmniej ktoś, kogo się tym doradcą finansowym nazywa – de facto roli doradczej nie pełni. Pełni on zazwyczaj tylko funkcję brokera.
DS: Czy to ma szansę się zmienić, czy po prostu powinniśmy się do tego przyzwyczaić?
TP: To się raczej zmieni, jednak będzie to długotrwały proces. Trudno byłoby zakładać, że z roku na rok coś ulegnie znaczącej zmianie. Jednak do niedawna (powiedzmy, jeszcze do 2009 r.) można byłoby przypuszczać, że ludzie wraz z postępującą hossą będą masowo wracać na rynek akcji w najmniej odpowiednim dla siebie momencie. Jednak już teraz można zauważyć, że ten cykl jest „spalony” – skoro do tej pory nie wróciliśmy na ten rynek, to prawdopodobnie ciężko nam będzie zacząć masowo inwestować w fundusze, dopóki stopy procentowe nie będą spadały. Podnoszenie stóp procentowych dziś powoduje, że klient coraz chętniej będzie patrzył na ofertę banków, bo depozyty będą coraz wyżej oprocentowane (przy akceptowalnym ryzyku). Nie wiem, co rynek akcji musiałby dziś zrobić, żeby te miliardy depozytów przepłynęły na rynek akcji… Skoro czas i skala wzrostu do tej pory nie zadziałały, to ciężko będzie o inne zachęty.
Poza tym przyszłość jest niepewna. Dziś trudno nam byłoby założyć, że polskie PKB będzie rosło w niesłabnącym tempie na przestrzeni kolejnych 2-3 lat. A to w automatyczny sposób może przełożyć się na wyniki spółek, które będą dobre, ale słabsze niż były wcześniej – to zaś będzie wpływało na ceny, a więc na stopy zwrotu z akcji, a jeśli one będą gorsze, to nie będzie dla inwestorów powodu, aby na ten rynek wchodzić.
DS: Czy to znaczy, że towarzystwa funduszy inwestycyjnych przeżywają teraz trudny okres?
TP: Z punktu widzenia prowadzenia takiego biznesu – tak. Na pewno jest to trudniejsze niż jeszcze cztery lata temu, kiedy wszyscy chcieli inwestować w fundusze, najlepiej fundusze akcji małych i średnich spółek. Jednak ja bym się tym za bardzo nie przejmował – w końcu to jest problem TFI, a nie nas, inwestorów.
Na pewno TFI nie odbudowały bazy aktywów (rekord wynosił 144 mld PLN, a do niego brakuje kilkudziesięciu miliardów), ale też struktura tych aktywów jest inna. Kiedyś opłaty pobierane przez TFI były większe przez to, że większa część aktywów była ulokowana w produktach wysokomarżowych – mieszanych, stabilnego wzrostu, akcyjnych. A tymczasem dziś dużo pieniędzy jest ulokowanych w funduszach dłużnych i pieniężnych, czyli produktach, które dla TFI wielkiej marży nie przynoszą. Dodatkowo pośrednicy żądają wyższych wynagrodzeń. Dlatego niewątpliwie dziś biznes po stronie TFI łatwy nie jest – i z powodu trudności sprzedaży produktów, i z powodu dzisiejszej struktury aktywów.
DS: A czy w związku z tym dostrzega Pan nasiloną walkę konkurencyjną między TFI? Czy walczą o klientów niższymi prowizjami, itp.?
TP: Nie widzę teraz takich nasilonych działań. Zresztą, dobrze widać, że w pozyskiwaniu kapitału najlepiej radzą sobie ci, którzy po prostu mają dobre wyniki. Jeżeli popatrzymy na poszczególne towarzystwa, to dzisiaj w odwrocie są wszystkie te, które należą do dużych grup finansowych, w których istotną rolę odgrywa bank – bo to on w zasadzie zagarnia te pieniądze do siebie. A więc dziś ani Pioneer, ani PKO, ani ING, ani BZ WBK nie są istotnymi graczami na rynku pozyskiwania aktywów. Natomiast radzą sobie zazwyczaj ci, którzy weszli w jakąś niszę. To jest np. Union Investment, który potrafi dobrze sprzedawać produkty pieniężne i ma dobrą ofertę na tym polu, bardziej jednak w stronę instytucji niż inwestora indywidualnego; to jest Idea, która ma swoją filozofię zarządzania, obarczoną dość dużym ryzykiem, ale przynoszącą efekty; to jest Quercus – relatywnie nowe TFI, gdzie również jest już wytyczony szlak dobrych wyników. Na pewno więc w trudnych warunkach ciężko jest się przebić z miernością – trzeba się w czymś wybijać, być w czymś wyjątkowym.
Wadą niektórych TFI jest także rozbuchany marketing. Gdy Polsce przyznano organizację Mistrzostw Europy 2012, pojawiło się kilka atrakcyjnych marketingowo produktów, z założenia ukierunkowanych na czerpanie korzyści z faktu organizacji tych mistrzostw, przede wszystkim oferujących inwestycje w branży budowlanej. Ale już wtedy było wiadomo, że firmy budowlane znajdą się w gorszej pozycji, bo będą one walczyć o projekty na rynku infrastrukturalnym, dusząc przy tym marże. Przecież łatwiej jest zbudować małe boiska w gminach niż zdobywać wielkie kontrakty związane z budową stadionów, autostrad, itd. Ta walka na marże dziś odbija się czkawką i kolejni prezesi TFI decydują się zmieniać profil tych produktów, uznając nie tyle, że one spełniły swoją rolę i wypełnił się ich czas, lecz bardziej przyznając się do jakiejś porażki – bo ani wyników tam nie było, ani pieniędzy tam nie było. Oczywiście to nie jest nic złego – produkty pojawiają się i znikają, nie zawsze TFI wstrzeli się idealnie z jakimś produktem w potrzeby inwestorów. Natomiast im tego marketingu mniej, tym lepiej.
DS: A jakie ciekawe produkty inwestycyjne pojawiły się ostatnio na rynku? W jaki sposób teraz TFI starają się przyciągnąć klienta?
TP: Warto zaznaczyć, że teraz nie są tworzone produkty ukierunkowane na tradycyjne klasy aktywów. Dzisiaj nikt nie tworzy dobrego funduszu akcji –tych funduszy akcji jest już ponad trzydzieści i uważa się, że wyjść z taką propozycją na rynek byłoby bardzo trudno. Na pewno więc poszukuje się innych dróg.
Jednym z rozwiązań, które obecnie przekonuje inwestorów, są fundusze absolutnej stopy zwrotu, które w zamyśle mają przynosić stopę zwrotu na poziomie 10-12% rocznie. Są one bowiem sprzedawane zgodnie z filozofi ą: „jak będzie źle, to zadbamy, żebyś nie tracił, a jak będzie dobrze, to zadbamy o to, żebyś miał zysk” – a to po kryzysie jest rozwiązanie, które do wielu osób przemawia.
Aktywna alokacja jako rozwiązanie produktowe nie obroniła się w Polsce w 2008 roku, natomiast strategia absolute return jeszcze się broni. Myślę jednak, że jest to w pewnym sensie pułapka, ponieważ jak rozmawiamy z dystrybutorami i klientami, to oni rozumieją tę strategię jako brak strat w trudnym okresie i pełną ekspozycję na zysk w dobrych czasach („jak rynek będzie spadał, to ty nie trać, a jak będzie rósł o 50%, to zarób 50%”). A to tak nie działa, bo ta strategia w dobrych czasach z tych 50% zarobi np. 20%, a w złych czasach zamiast nic nie stracić, to straci jedynie 5% i w ten sposób wypracuje przyzwoitą średnią stopę zwrotu. W ogóle, Polacy często nie patrzą na produkt w długim terminie – sądzą, że jeśli fundusz obiecuje 12% w skali roku, to będzie to właśnie 12% w każdym roku.
Druga grupa popularnych ostatnio produktów wychodzi z obecnej potrzeby bezpieczeństwa i dotyczy produktów opartych o papiery dłużne, ale emitowane przez przedsiębiorstwa, albo ogólnie o papiery dłużne nieskarbowe. Widać wyraźnie, że niektóre TFI upatrują w tym jakichś korzyści, jakiejś niszy. Z punktu widzenia ryzyka są to bowiem produkty postrzegane przez klienta jako bezpieczne – choć warto zaznaczyć, że one tak naprawdę do końca bezpieczne być nie muszą. Sposób wyceny tych papierów powoduje bowiem, że jednostka takiego funduszu zachowuje się bardzo stabilnie, rośnie sobie z dnia na dzień o parę groszy. W zasadzie im większe nachylenie tego wzrostu, tym większe ryzyko, bo ono wynika z wysokości odsetek płaconych od papierów – a wiadomo, że wysokie odsetki dziś płacą Ci, którzy mają problemy i muszą zabiegać o kapitał. Można sobie wyobrazić fundusz oparty na obligacjach greckich z dwudziestoprocentową rentownością – trudno byłoby go uznać za bezpieczny. Dlatego przy tych produktach w wielu przypadkach inwestor nie odczuwa tego ryzyka, chociaż ono istnieje. Natomiast sprzedawanie tego jako fundusz papierów dłużnych, a czasem nawet fundusz pieniężny, powoduje, że łatwo jest go włożyć w tę samą szufladkę co bankowy depozyt.
DS: A czy można powiedzieć, że rynek TFI w Polsce jest nasycony, skoro tak trudno przekonać do swoich produktów klienta?
TP: Jeżeli popatrzymy na liczbę funkcjonujących w Polsce TFI, to myślę, że nie. Według mnie może być już niewiele miejsca na TFI o charakterze uniwersalnym. Jest natomiast dużo miejsca na TFI, które się specjalizują w określonych rynkach, klasach aktywów. Zresztą, tak wygląda ten rynek na świecie – w danym kraju jest zazwyczaj kilku-kilkunastu dużych graczy o charakterze ogólnym, którzy mają bardzo szeroką paletę produktów. Pozostali to specjaliści "od czegoś".
Zresztą, tak do końca to nie liczba podmiotów jest ważna – bo przecież walka rozgrywa się o aktywa. Ze względu na dużą ilość pieniędzy ulokowaną w depozytach, tort do podziału jest nadal duży – natomiast jeżeli już ruszy proces przerzucania się aktywów Polaków z depozytów w fundusze, to na pewno preferencje będą przesunięte w stronę towarzystw z dużych grup kapitałowych, bo z depozytu PKO BP łatwiej jest zabrać pieniądze PKO TFI niż jego konkurentowi. Natomiast nowi, mniejsi gracze starają się pozycjonować na ekspertów w jakiejś węższej dziedzinie – sektorowych, branżowych, ukierunkowanych na surowce, konkretny region itd.
DS: Czyli tak naprawdę kopiujemy rozwiązania z Zachodu?
TP: Tak, ale mamy jeszcze trochę przed sobą, chociażby w zakresie rozwiązań prawnych. Model na Zachodzie często jest taki, że fundusz jest zarządzany przez kilka firm, tzn. zarządzanie danym portfelem się rozdziela – przyznaje się komuś część obligacyjną, a część akcyjną komuś innemu, itd. Tymczasem w Polsce taki model w ogóle nie funkcjonuje. U nas natomiast pojawiają się fundusze typu white label, zarządzane przez instytucje na rzecz konkretnego podmiotu (np. BZ WBK prowadzi takie fundusze dla Lukas Banku, a Lukas nie ma swojego TFI). Jest też jeden podmiot, który outsourcuje swoje zarządzanie, ale też nie w takim „zachodnim” modelu. Natomiast w USA wybiera się najlepszych menedżerów od zarządzania daną klasą aktywów, a firm współzarządzających portfelem potrafi być nawet dziesięć. Wydaje mi się, że tą ścieżką będziemy szli w Polsce, aczkolwiek prawdopodobnie zajmie to sporo czasu.
DS: Jak często Polacy lokują kapitał w produktach strukturyzowanych? Czy to jest konkurencja dla funduszy? Czy widoczne są przepływy kapitału pomiędzy tymi typami inwestycji?
TP: Przepływów nie widać. Według szacunków, sprzedaż struktur wynosi około 8-10 mld zł rocznie. Realnych pieniędzy, którymi się obraca w ciągu roku, jest mniej, może nawet o połowę mniej (sporo produktów powstaje na okres krótszy niż rok; według naszych danych w ciągu ostatnich 12 miesięcy było ich 40%). Nie sądzę jednak, żeby produkty strukturyzowane odsysały kapitał z rynku funduszy. Są to wspólne kanały dystrybucji, ale ludzie nie zabierają pieniędzy z funduszy – raczej się to odbija na dodatkowych oszczędnościach, pojawiających się na bieżąco.
To nie jest więc jakaś specjalna konkurencja, tym bardziej że istnieją produkty strukturyzowane w zasadzie funkcjonujące jako fundusze zamknięte (tutaj KBC jest przykładem TFI, który gros swoich aktywów ma zarządzane w tego typu produktach). Więc czasem to może być pewnego typu symbioza.
Produkt strukturyzowany jest produktem wysokomarżowym, jest dość łatwy w sprzedaży – na określony scenariusz i ograniczony czas łatwiej jest zbudować wiarygodny scenariusz dla klienta, niż np. namówić go do inwestowania na rynku akcji. Jednak, co ciekawe, produkty strukturyzowane nie obroniły się wtedy, kiedy powinny się obronić, czyli w kryzysie – wtedy skłonność do inwestowania w produkt gwarantujący brak strat mogła być duża, ale nie była.
DS: Czy wynikało to z zaniechania firm tworzących takie produkty, czy raczej z ostrożności inwestorów?
TP: Zadziałały dwa elementy. Po pierwsze, mieliśmy zaciekłą walkę depozytową, podczas której stawki oferowane przez niektóre banki odbiegały od stawek, które zapewne byłyby oferowane, gdyby nie było kryzysu. A jeśli ktoś oferuje 7% (czy nawet 9%) na lokacie bankowej przy inflacji na poziomie 2,5-3,0%, to sam bym się na tę lokatę skusił.
Po drugie, produkt strukturyzowany jest obarczony tą samą wadą, co fundusze. Jeśli postawilibyśmy obok siebie dwa produkty – jeden obliczony na wzrost EUR/USD, a drugi na spadek EUR/USD, to prawdopodobnie lepiej sprzedawałby się ten pierwszy – i to tylko dlatego, że taki trend obserwowaliśmy od wielu miesięcy. Większość produktów była tworzona pod scenariusze, które się właśnie zrealizowały lub realizują, a nie pod te, które dopiero się będą realizowały. Jeśli teraz by stworzono strukturę grającą na spadek cen złota, to kupiliby ją tylko pasjonaci.
Zresztą, ze struktur żyje zaledwie kilkanaście firm, które się w tym specjalizują. One wyrobiły sobie rynek, klienta, dystrybutorów. To jest pewnego rodzaju nisza, a nie masowe zjawisko. Gdy popatrzymy na ostatnie 12 miesięcy to okaże się, że niemal 1/3 tego rynku w Polsce zajmują produkty przygotowane i oferowane przez spółki z grupy Getin.
DS: Czy więc pod względem struktur też musimy nadrobić dystans do Zachodu?
TP: Tak, oczywiście. Warto zaznaczyć, że są kraje, w których jest bardzo duży rynek struktur – na przykład w Beneluksie. To wynika w pewnym stopniu z charakteru oferowanego produktu. W Polsce rozpoczęliśmy tworzenie struktur od bardzo skomplikowanych strategii – a tymczasem rynek belgijski jest zbudowany na bardzo prostych produktach, np. graniu na wzrost jakiegoś tradycyjnego indeksu. W Polsce stopień skomplikowania struktur może niektórych inwestorów odstraszać. Liczba ludzi rozgoryczonych strukturami jest z tego względu spora, bo np. kupujemy produkt, który jest nam sprzedawany jako powiązany z rynkiem złota, cena złota rośnie, a tymczasem my na tej strukturze wychodzimy na zero, bo zadziałały jeszcze inne czynniki (np. cena wzrosła zbyt mocno).
DS: Jakie rady dałby Pan inwestorom indywidualnym, którzy chcieliby rozpocząć inwestować w fundusze? Jakimi kryteriami kierować się przy wyborze odpowiedniego dla nas produktu?
TP: Oczywiście nie ma jednej złotej recepty dla wszystkich. Ja na pewno zacząłbym przygodę z inwestowaniem od strony celu. Trzeba się zastanowić – po co ja właściwie inwestuję? Czy ja chcę te pieniądze wykorzystać za rok, dwa czy za pięć lat? Czy chcę sobie za te pieniądze kupić dom za 20 lat, a może żyć z nich na emeryturze? To są bardzo ważne pytania, podczas gdy większość z nas woli iść na skróty, nie definiując celu. Oczywiście cel ten powinien być konkretny – jeśli oszczędzamy na wycieczkę, to określmy, czy chodzi nam o wycieczkę za 30 tysięcy złotych, czy za 3 tysiące zł. Gdy już to zdefiniujemy, to możemy się wtedy odwołać do własnych możliwości – zastanowić się, czy damy radę odkładać określoną kwotę co miesiąc, a potem obliczyć, na jaki procent musielibyśmy te pieniądze odkładać, aby osiągnąć nasz cel.
Dobranie sobie strategii adekwatnej do celu to dobra recepta na to, żeby nie zrobić sobie na tej części rynku kapitałowego krzywdy. Najgorszym rozwiązaniem jest podejście najbardziej powszechne, czyli „chciałbym zarabiać zawsze i nigdy nie tracić”. A to jest mało realne. Oczywiście są systemy, które pozwalają zarządzać ryzykiem w odpowiedni sposób, ale zazwyczaj ich wskazania kłócą się z naszymi emocjami. Mimo, iż szereg strategii wskazało na kupno akcji na początku 2009 r., to większość z nas i tak tego nie zrobiła. Ludzie przecież postępują emocjonalnie.
Podsumowując – kluczowa jest kwantyfikacja celu, bo wtedy wiemy, w jakiej rzeczywistości się poruszamy, jakie ryzyko musimy podjąć. Poza tym, konkretny cel pozwala nam się zmobilizować do oszczędzania.
DS: A czy obecnie jest dobry moment, żeby zacząć inwestować w fundusze? Jeśli tak, to w jakiego typu fundusze?
TP: My właśnie od czerwca zmieniliśmy nastawienie, sugerując, że obecnie należałoby raczej zwrócić się ku bezpiecznym rozwiązaniom (fundusze rynku pieniężnego). Może nie tyle z powodu ich wysokiej atrakcyjności, co ze względu na skalę ryzyka związanego z preferowanymi przez nas do tej pory akcjami i surowcami.
Natomiast jeśli miałbym oszczędzać regularnie, na przykład przez 10 lat, to w ogóle nie zastanawiałbym się, kiedy zacząć. Nasze badania pokazują, że przy relatywnie długim czasie inwestycji, od 5-6 lat wzwyż, nie ma praktycznie żadnego znaczenia moment rozpoczęcia oszczędzania, o ile ktoś będzie to robił regularnie. Nie warto wtedy czekać na dołek na rynku akcji, trzeba być po prostu systematycznym. Czasem warto zagryźć zęby i przetrzymać gorszy okres po to, by w dłuższej perspektywie jednak odnieść sukces.