English info

Zimna wojna walutowa

Autor: Maciej Pyka

Data: 16 lutego 2011

Od kilku lat każde szanujące się czasopismo poruszające tematykę światowej gospodarki, włącznie z tym, które właśnie czytasz, regularnie poświęca miejsce (w prawie każdym wydaniu) Chinom oraz ich drodze ku pozycji ekonomicznego mocarstwa, które zagrozić może gospodarczej dominacji Zachodu ze Stanami Zjednoczonymi na czele. Ostatnie decyzje amerykańskiej administracji zdają się potwierdzać tą tezę, ukazując jednocześnie rzadko spotkany przykład ekonomicznych prognoz, które się sprawdzają.

waluty

Administracja Stanów Zjednoczonych jest przyparta do muru. Poparcie dla Baracka Obamy, obiecującego w zwycięskiej kampanii prezydenckiej zmianę, drastycznie spada, co znalazło bolesne odwzorowanie w ostatnich wyborach do Kongresu. Okazało się, że wpompowanie nawet największej liczby dolarów w amerykańską gospodarkę nie może mieć długoterminowego efektu, jeśli nie poprawiają się oczekiwania przedsiębiorców odnośnie przyszłości. Co więcej, gospodarka USA może łatwo uzależnić się od kontrolowanej przez FED kroplówki, z której znaczne kwoty i tak wyciekną do Chin, jako zapłata za tamtejsze towary.

Tam, gdzie szwankuje wytrącony z równowagi przez politykę rynek, najczęściej pojawia się jeszcze więcej polityki. Tak więc dyplomatyczne naciski na chińską administrację nasiliły się, pojawiły nawet lekkie próby przekupstwa w postaci odebraniu Europie kilku miejsc w radzie wykonawczej Międzynarodowego Funduszu Walutowego na rzecz gospodarek wschodzących, w tym Chin. Przede wszystkim jednak, USA planuje dalsze drukowanie pieniędzy.

Ciężko jest nie ulec wrażeniu, że jesteśmy świadkami próby sił pomiędzy USA a Chinami. Jest to jakby toczona na płaszczyźnie walutowej wojna, w której rozstrzygnąć ma się pytanie: kto jest w stanie wytrzymać dłużej? Czy Chiny pierwsze wywieszą białą flagę pod ciężarem dolarowych rezerw, czy też USA skapituluje w obliczu nadmiernego zepsucia własnego pieniądza?

USA wydaje się być w gorszej sytuacji, ponieważ może w najlepszym wypadku liczyć na pyrrusowe zwycięstwo. Prowadzenie obecnej ofensywy walutowej nie zakończyło się jeszcze hiperinflacją tylko ze względu na specyficzne makroekonomiczne warunki wytworzone przez kryzys. Naturalnie deflacja jest większym zagrożeniem i nawet bez konfliktu z Chinami Ameryka stosowałaby ekspansywną politykę monetarną, jednak jeśli kryzys zostanie kiedyś zażegnany, dalsze psucie własnej waluty zrujnuje gospodarkę na nowo i wywoła kolejny kryzys, który, chociaż będzie miał inną naturę, może być równie uciążliwy.

Jak natomiast wygląda to z perspektywy Chin? Czy Państwo Środka na naszych oczach poprawiło dzieła Smitha i Ricarda, odnajdując receptę na wiecznie skuteczną politykę handlową? Po bliższej analizie sytuacji wydaje się, że nie. Operacje walutowe mające na celu utrzymanie niskiego kursu juana doprowadzają do gromadzenia gigantycznych rezerw dolarowych, z którymi Chiny po prostu nie mają już co zrobić. Również obywatele tego kraju, którzy z jednej strony obawiają się o swoją przyszłość, z drugiej natomiast niechętnie kupują zagraniczne, zbyt drogie przez niedowartościowanego juana, dobra z importu, odkładają około jednej trzeciej swoich pieniędzy w bankach. Banki natomiast, by móc normalnie funkcjonować, udzielają pożyczek na każde, nieważne jak zbędne przedsięwzięcie. Zwłaszcza na rynku budowlanym. Kontynuacja takiego stanu rzeczy doprowadzi w długim terminie do baniek spekulacyjnych i załamania chińskiej gospodarki, które przerodzić mogłoby się w straconą dekadę w stylu Japonii.

Jeżeli więc dalsza walka może doprowadzić tylko do porażki obu stron (z ewentualnym pytaniem, dla kogo będzie ona dotkliwsza), warto może zastanowić się nad alternatywnym podejściem do tego zagadnienia.

Gdyby kurs juana został poddany zasadom rynkowym, jego aprecjacja powinna wynieść pomiędzy 20% a 40%, chociaż niektórzy ekonomiści uważają, że może to być jeszcze więcej. Wzrost siły nabywczej chińskiego konsumenta na rynku międzynarodowym byłby znaczny, co z pewnością pomogłoby Państwu Środka w pokonaniu bariery dzielącej jego społeczeństwo od społeczeństw państw wysoko rozwiniętych. Nie należy zapominać, że chociaż jako całość gospodarka Chin zajmuje drugie miejsce na świecie, to zamożność jego obywateli mierzona w PKB per capita lokuje ten kraj dopiero na dziewięćdziesiątym trzecim miejscu, znacznie poniżej średniej światowej.

Wydaje się również, że w wyniku uwolnienia juana i gwałtownego wzrostu cen chińskich produktów nie dojdzie do automatycznego odwrotu od dóbr z tego kraju. Oczywiście w długim okresie niemiłosierne reguły rynku będą musiały zrobić swoje, jednak fakt, że do Chin przez wiele lat przenoszone było większość zakładów produkcyjnych sprawił, że fizycznie proces uruchomienia produkcji w innych krajach musiałby zająć trochę czasu.

Pozbawione możliwości opierania całej swej konkurencyjności na różnicy cenowej Chiny zmuszone byłby do stosowania tej samej strategii co kraje wysoko rozwinięte, do grupy których tak bardzo chciałyby kiedyś należeć – do konkurencji za pomocą jakości. Wydaje się oczywiste, że przed Chinami, które opierają swój rozwój gospodarczy na produkcji podkoszulków, które tanie mogą być tylko za cenę niskich pensji i gospodarczej wojny z resztą świata, maluje się gorsza przyszłość niż przed innowacyjnymi Chinami, które nie muszą już imitować nowoczesnych technologii, ponieważ same są ich źródłem. Jednocześnie warto zauważyć, że kraj ten może spokojnie pójść na skróty w tej kwestii, kupując innowacyjne zachodnie przedsiębiorstwa, których ceny są znacznie bardziej przystępne niż przed kryzysem.

Te oraz inne argumenty zdają się jednak nie trafiać do Komunistycznej Partii Chin. Władze tego kraju chcą uparcie kontynuować stosowaną do tej pory strategię wzrostu, obawiając się, że nagły dostęp do zachodnich dóbr połączony z pogarszającą się sytuacją gospodarczą mógłby doprowadzić do niepokojów społecznych i w konsekwencji do uruchomienia lawiny dalszych zmian. Co więcej, chińska administracja upojona już nie tylko własnymi obiektywnymi gospodarczymi sukcesami, ale i całkowitym zdeklasowaniem Pierwszego Świata w walce z kryzysem, zaczyna coraz mniej uwagi przywiązywać do rad zachodnich ekspertów. Do głosu zaczynają dochodzić natomiast zakorzenione głęboko w chińskiej historii gospodarczej tendencje protekcjonistyczne, które już raz zakończyły złoty wiek rozwoju tego kraju.

Podobnie wygląda kwestia ewentualnej wymienialności juana. Jest to scenariusz rozpatrywany przez ekonomistów z Zachodu, jednak całkowicie niedopuszczalny przez Pekin, jako że jego wprowadzenie wymagałoby w zasadzie zmiany ustroju w tym kraju. Podstawowy problem polegałby na odpływie juana z Chin, co oznaczałoby mniej pieniędzy na gigantyczne inwestycje rządowe, którymi Państwo Środka regularnie wprowadza w zachwyt inne kraje (a ekologów w rozpacz). Dodatkowo, jak już zauważył kiedyś profesor Balcerowicz, nie było jeszcze państwa, w którym obywatele mieliby pełną swobodę ekonomiczną bez pełnej swobody politycznej.

Dużo mniej zrobić może natomiast USA. Wprowadzenie konfliktu z Państwem Środka na następny poziom za pomocą np. taryf celnych wywoła jedynie reakcję łańcuchową, która ostatecznie doprowadzi do przyduszenia światowego handlu, na czym jeszcze nikt nigdy nie skorzystał. Możliwym scenariuszem byłoby wspieranie własnego eksportu do krajów innych niż Chiny w celu poprawienia bilansu handlowego. Ofensywa ta powinna jednak polegać nie tyle na kolejnych odmianach cenowego dumpingu, co na konkurowaniu tymi przewagami, które Stany posiadają – innowacyjnością i kapitałem.

Na koniec warto się zastanowić, czy mimo wszystko można nazwać tę sytuację wojną? Czy nie jest to po prostu makroekonomiczna równowaga, pewnego rodzaju porządek, o którym kiedyś ekonomiści powiedzą, że otworzył gospodarczą historię XXI wieku? Twierdząca odpowiedź na te pytania oznaczałaby to samo co stwierdzenie, że walka z okopów w trakcie I Wojny Światowej nie była prawdziwym konfliktem, ponieważ front się przez to nie przesuwał. Jeżeli natomiast założymy, że wojną jest każda sytuacja, w której uczestniczące strony wyniszczają się nawzajem, możemy tylko mieć tylko nadzieję, że konflikt, którego jesteśmy świadkami, nie eskaluje.