Data: 22 marca 2010
Jeśli ktoś ma dobry pomysł na biznes, to warto zaryzykować - wywiad ze Zbigniewem Jakubasem
Zbigniew Jakubas jest jednym z najbogatszych i najbardziej znanych polskich inwestorów. Ukończył studia na Politechnice Częstochowskiej na specjalności elektrotechnika. Posiada większościowy udział w holdingu Multico, którego jest prezesem. Wraz z rodziną kontroluje ponad połowę akcji giełdowej Mennicy i jest szefem rady nadzorczej tej spółki. Jest właścicielem przedsiębiorstwa odzieżowego Ipaco. Jest obecny w sektorze kolejowym poprzez spółki Newag oraz Feroco. Wielokrotnie angażował się w działalność medialną poprzez wydawanie takich czasopism jak „Życie Warszawy”, „Sukces” czy „Kurier Lubelski”. Posiada ponad 30% udziałów w spółce Energopol-Południe S.A. oraz udziały w wielu innych spółkach z różnych branż.
Dorota Sierakowska: Jakie były Pana początki w prywatnym biznesie?
Zbigniew Jakubas: Prywatną działalnością zająłem się w zasadzie przez przypadek. Tuż po studiach na Politechnice Częstochowskiej, po których uzyskałem tytuł inżynierski, zacząłem wykładać w szkole zawodowej. Zarobki były tam jednak niskie – nieco ponad ówczesne 3000 zł (czyli wtedy około 35 USD). Tymczasem za wynajęty pokój płaciłem więcej, ponad 4000 zł. Gdyby nie zaprojektowane przeze mnie na studiach niewielkie urządzenie, na którym mogłem sobie dorobić, miałbym duży problem z budżetowaniem.
O zajęciu się przeze mnie prywatną działalnością przesądziło w zasadzie jedno przypadkowe spotkanie. Pewnego dnia, pod koniec lata w 1978 roku., jechałem do Warszawy z siedmioma tysiącami dolarów, które otrzymałem od moich rodziców na zakup mieszkania. Po drodze zatrzymałem się w szklarni, by kupić kwiaty dla mojej narzeczonej. Właścicielowi szklarni powodziło się nieźle – był posiadaczem dwóch dobrych samochodów, które stały pod domem. Ponieważ już wówczas chodził mi po głowie pomysł założenia sklepu odzieżowego, spytałem go o radę, na co mam przeznaczyć 7000 $, które mam przy sobie – czy kupić za nie mieszkanie i kontynuować pracę jako nauczyciel, czy też zaryzykować i założyć sklep. Właściciel szklarni odparł bez wahania, że jeśli założę własny biznes, to za rok za pieniądze z zysku będę mógł kupić nie tylko nowe mieszkanie, lecz także świetny samochód. Podziałało mi to na wyobraźnię – i mój pierwszy biznes, w postaci butiku na warszawskiej ulicy Tamka, stał się rzeczywistością.
DS: Czy gdyby stanął Pan przed podobnym wyborem dziś, postąpiłby Pan tak samo? Powiedzmy, że ma Pan w kieszeni 300 tys. zł, które może Pan przeznaczyć na własne mieszkanie lub na rozkręcenie biznesu.
ZJ: Na to pytanie niezwykle trudno odpowiedzieć. Dziś rzeczywistość gospodarcza wygląda zupełnie inaczej niż w latach 70. czy 80. Wtedy na własne mieszkanie trzeba było pracować nie kilka, lecz kilkadziesiąt lat. Dziś praca na etacie oferuje dużo wyższe zarobki, nawet rzędu kilkudziesięciu tysięcy złotych miesięcznie – jednak nawet osoba zarabiająca kilka tysięcy złotych miesięcznie może sobie po kilku latach pracy pozwolić na przyzwoite mieszkanie.
Dziś wybór nie jest już więc tak oczywisty. Wierzę, że jeśli ktoś ma dobry pomysł na biznes, to warto zaryzykować. Jednak nie przeznaczyłbym na rozkręcenie własnej firmy całego kapitału, lecz tylko jego część, a resztę pozyskałbym w formie kredytu.
DS.: Pana butik na Tamce okazał się strzałem w dziesiątkę.
ZJ: Tak, po roku faktycznie udało mi się kupić mieszkanie. W 1981 r. otworzyłem kolejny butik, w prestiżowej lokalizacji – na ul. Chmielnej. On również przynosił spore zyski – na tyle duże, że w 1982 r. tygodnik „Polityka” ogłosił mnie największym płatnikiem podatków w Polsce.
DS.: Po sukcesie dwóch butików nadszedł czas na założenie większej firmy?
ZJ: Tak, aczkolwiek nie było to proste. Ówczesne prawo zabraniało zatrudniania w przedsiębiorstwie więcej niż 30 osób. Wyjątkiem było założenie tzw. firmy polonijnej, w której limit zatrudnionych był dużo wyższy. Tak powstała odzieżowa firma Ipaco, której siedzibą została Biała Podlaska (ze względu na problemy z rejestracją w Warszawie). Oprócz szycia ubrań, Ipaco działała także w branży wikliniarskiej, która była charakterystyczna dla regionu.
Po kilku miesiącach, na wskutek protestu spółdzielni wikliniarskich z rejonu białej podlaskiej, które obawiały się naszej konkurencji, wojewoda cofnął nam koncesję na wyroby wikliniarskie, proponując w zamian nową - dla branży, którą wybierzemy sami. I tu znowu szczęśliwy zbieg okoliczności – mój znajomy, który pracował kilka lat w Dolinie Krzemowej, w Polsce zajął się składaniem komputerów ATARI i to on podsunął mi pomysł produkcji komputerów w Polsce. Części do komputerów osobistych sprowadzałem z Tajwanu. Strzałem w dziesiątkę okazało się „spolonizowanie” pecetów poprzez zaopatrzenie klawiatury w polskie znaki. Komputery sprzedawały się jak świeże bułeczki, przynosząc firmie ogromne zyski. Po kilku latach rynek był nasycony (zresztą, w tym czasie Roman Kluska założył firmę Optimus). Dziś podstawowa działalność Ipaco koncentruje się wokół przemysłu odzieżowego – firma szyje jednak ubrania nie na rynek polski, lecz dla znanych światowych marek, takich jak Hugo Boss czy Mariella Burani.
DS: Skąd wziął się pomysł na uruchomienie rozlewni wody mineralnej?
ZJ: Produkcją wody mineralnej także zająłem się przed przypadek. Na początku rozważałem kupno domu wczasowego w Krynicy Górskiej, jednak na miejscu okazało się, że jest on w kiepskim stanie. W tym samym czasie burmistrz Krynicy pokazał mi sporej wielkości działkę i podszepnął pomysł postawienia tam rozlewni wody mineralnej. Tak powstała marka „Multivita”, która faktycznie była kojarzona z teleturniejem „Koło Fortuny”, w którym można było wygrać np. lodówkę pełną wody mineralnej. Po kilku latach i dużym sukcesie sprzedałem tę fabrykę wody.
DS: Jest Pan inwestorem wszechstronnym. Kilka razy angażował Pan swój kapitał w branży medialnej.
ZJ: Faktycznie, założona przeze mnie spółka joint venture Multico działała między innymi na rynku mediów. Pozytywnie wspominam zakup „Kuriera Lubelskiego”, który generował spore przychody z ogłoszeń. Prawdziwym wyzwaniem było wydawanie dziennika „Życie Warszawy” – lubelski scenariusz nie zadziałał dla Warszawy, a poprzez zakup gazety wmieszałem się w sprawy polityczne. Wydając tego typu czasopismo, trzeba się bowiem liczyć z tym, że zawsze któraś ze stron sceny politycznej będzie niezadowolona.
Po kilku latach sprzedałem „Życie Warszawy”, jednak polityka znów dała o sobie znać przy wydawaniu pisma „Sukces”, które nabyłem w 2004 r. Skandal wywołał tekst Manueli Gretkowskiej, w którym były zawarte nieprawdziwe informacje na temat Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Redakcja i dyrektor wydawniczy podjęli decyzję o usunięciu felietonu, ale i tak całe odium z tym związane spadło na mnie.
DS: Jakie były Pana największe biznesowe błędy?
ZJ: Popełniłem dwa duże błędy – jeden związany z nabyciem nieodpowiedniej spółki, drugi – z zatrudnieniem nieodpowiedniego pracownika.
W pierwszym przypadku chodziło o poznańską firmę budowlaną Maxer – wydawała się świetną inwestycją, jednak już po zakupie okazało się, że większość jej wyników z poprzednich lat była sfałszowana. Przyczyną porażki biznesowej był więc brak odpowiedniego audytu – zbyt łatwo podjąłem decyzję o zakupie firmy; nie przyjrzałem się wynikom spółki dokładniej.
Drugi błąd był bardzo trudny do uniknięcia. Gdy zatrudniałem dyrektora finansowego Feroco, wydawał się idealnym kandydatem na to miejsce – młody, wykształcony człowiek. Jednak, jak się później okazało, był hazardzistą. Konsekwencją jego nierozsądnych decyzji na tzw. opcjach były ogromne straty spółki.
DS: A czy Pan zawierał lub zawiera transakcje czysto spekulacyjne?
ZJ: Na mój prywatny rachunek – oczywiście, że tak, natomiast nigdy w firmach, którymi zarządzam. W przypadku spółek, które posiadam, zawierane są tylko proste transakcje zabezpieczające na kontraktach futures. Przykład Feroco pokazuje, że transakcje spekulacyjne mogą być dużym zagrożeniem dla funkcjonowania spółki.
DS: A którą inwestycję uważa Pan za swój największy sukces?
ZJ: Dotychczas za moją najlepszą inwestycję uważam Mennicę Polską. Gdy zacząłem skupować akcje spółki, wiele osób odradzało mi to, twierdząc, że nabywam po prostu „taką większą kuźnię”. Cieszę się jednak, że moja intuicja mnie nie zawiodła, a Mennica Polska wyrosła na jedną z najlepszych mennic na świecie.
DS: Bardzo pozytywnie wypowiada się Pan także na temat Newagu. Skąd pomysł na zaangażowanie się w kolej?
ZJ: Nie da się ukryć, że polski przemysł kolejowy jest niedokapitalizowany i wiele jest jeszcze w tym zakresie do zrobienia. Problemem są nie tylko stare składy, ale także niedostosowanie pociągów do jakości torów – kupowanie superszybkich pociągów wymaga bowiem wcześniejszego dostosowania do nich torów. Cieszę się, że mogę uczestniczyć w poprawianiu jakości komunikacji kolejowej w Polsce i już nie mogę doczekać się momentu, w którym na tory wjedzie nowy skład zespolony, produkowany przez Newag – odpowiednik włoskiego Pendolino lub francuskiego TGV. A nastąpi to już niedługo.
DS: Ułatwianie życia obywatelom nie ogranicza się do poprawiania jakości polskich kolei. Pracuje Pan też nad projektem chipowej karty zbliżeniowej, tzw. elektronicznej portmonetki.
ZJ: Sądzę, że pomysł elektronicznej portmonetki ma duże szanse powodzenia. Noszenie przy sobie pieniędzy w formie bilonu jest niewygodne, dlatego lekka karta jest dobą alternatywą. Co więcej, forma pre-paid ogranicza ryzyko straty pieniędzy – nawet jeśli zgubimy kartę lub zostanie ona nam skradziona, to limitem straty będą znajdujące się na niej środki, czyli kilkadziesiąt złotych. Ważny jest jeszcze jeden społeczny aspekt tego pomysłu: elektroniczna portmonetka zaopatrzy rodziców w możliwość kontroli wydatków swoich dzieci, co może ochronić je przed wydawaniem pieniędzy np. na narkotyki.
DS: Wielkimi krokami zbliża się Euro 2012. Czy chce Pan jakoś zarobić na tym wydarzeniu?
ZJ: Zostawię to innym. Miałem kiedyś krotki epizod z dużym klubem piłkarskim, ale kiedy poznałem kulisy tego sportu szybko się wycofałem. Niedługo po zakupie zgłosił się do mnie szef kibiców, chcąc dogadać się w sprawie selekcji osób wpuszczanych na mecze. Wtedy stwierdziłem, że to nie jest biznes dla mnie, bo w polskiej piłce nożnej nie ma miejsca na sportowego ducha walki. Dopóki o wynikach meczy będą decydowali nie piłkarze, lecz sędziowie, nie mam zamiaru angażować się kapitałowo w ten sport. Coraz częściej chodzi mi jednak po głowie sponsorowanie drużyny piłki siatkowej kobiet – jest to bowiem piękny, widowiskowy sport, w którym wynik zależy tylko i wyłącznie od gry zawodników.