Data: 11 października 2008
Co właściwie dzieje się z globalnymi finansami? Dolar, który przez blisko 100 lat stanowił ostoję stabilności i symbol pieniądza najbardziej godnego zaufania, raptem stracił znaczną część swojej wartości w stosunku do większości głównych walut świata. Frank szwajcarski, który przez długie powojenne dziesięciolecia był wart zaledwie 25-30 centów, dziś jest już prawie równy dolarowi. A euro, które zdążono w końcu lat 1990. wyśmiać jako walutę nie stanowiącą żadnej konkurencji dla dolara – warte jest dziś półtora dolara i wymieniane jako jego potencjalny następca w roli głównej waluty rezerwowej banków centralnych.
Osoby zajmujące się na co dzień finansami firm nie powinny mieć kłopotów ze zrozumieniem, co się właściwie stało. Po prostu uczestnicy rynku przeszacowują właśnie wartość aktywów pewnej gigantycznej firmy, znanej światu pod nazwą gospodarki amerykańskiej. Przeszacowanie następuje w momencie, gdy finansiści nabrali podejrzeń że finansowe fundamenty giganta są słabsze, niż dotąd uważano. A w odniesieniu do wielkiej gospodarki jest właśnie tak, że przeszacowanie odbywa się w pierwszej kolejności poprzez kurs walutowy, którego zmiany – podobnie jak zmiany cen akcji spółki giełdowej– stanowią odbicie rynkowych ocen rzeczywistej siły, stabilności i perspektyw dalszego rozwoju gospodarki.
Przez ostatnie kilkanaście lat gospodarka amerykańska wydawała się znakomicie naoliwioną, pracującą bez zacięć maszyną, dystansującą resztę rozwiniętego świata pod względem efektywności, innowacyjności i sprawności funkcjonowania. Firmy amerykańskie rozwijały swoją działalność na całej kuli ziemskiej, znacznie szybciej od konkurentów umiejąc przekuć zjawiska globalizacyjne na obniżkę kosztów i wzrost przychodów. Pieniądz amerykański pozostawał stabilny – nie zagrażał mu wzrost inflacji, choć amerykański bank centralny stale zwiększał jego ilość w obiegu. Dlaczego mimo to był stabilny? Przede wszystkim dlatego, że ogromna część emitowanych banknotów wypływała z rynku amerykańskiego za granicę i lądowała w skarbcach banków centralnych innych krajów świata, głównie położonych na Dalekim Wschodzie i w Zachodniej Europie. A jednocześnie wzrost wydajności pracy w USA, w połączeniu ze stałym dążeniem do obniżki kosztów produkcji dostarczanych na rynek towarów – między innymi w drodze lokowania znacznej części procesu produkcyjnego w krajach o taniej sile roboczej – powodowały, że presja na wzrost cen była nieznaczna.
Do sukcesów w zakresie produkcji i utrzymywania w ryzach inflacji dochodził znakomity rozwój rynku kapitałowego i finansowego. Ponieważ nie istniała poważna groźba inflacji, stopy procentowe pozostawały niskie. A to stanowiło zachętę do masowego zaciągania kredytów, w tym zwłaszcza hipotecznych, nawet przez osoby nie dysponujące dużymi dochodami. Z drugiej strony, tani pieniądz skłaniał do poszukiwania bardziej atrakcyjnych form oszczędzania, popychając ludzi na giełdę. A wysoki popyt na akcje oraz na nieruchomości powodował, że ich ceny pięły się stale do góry, nadmuchując wciąż wartość aktywów posiadanych przez amerykańskie firmy i gospodarstwa domowe.
Brzmi to trochę jak historia firmy, która jest znakomicie postrzegana na rynku, bowiem analitycy głęboko wierzą w trwałe podstawy rozwoju i nie poddają w wątpliwość wyceny jej aktywów. Enronu, na przykład, żeby użyć najbardziej drastycznego porównania. W przypadku Enronu dopiero okrzyk, że „król jest nagi” – czyli, że znaczna część aktywów firmy jest warta znacznie mniej niż zdołali wykazać kreatywni księgowi - spowodował, że nagle wszyscy przejrzeli na oczy.
Co wywołało podobną – choć oczywiście nie aż tak drastyczną – zmianę ocen w stosunku do gospodarki amerykańskiej? Zapalnikiem okazał się kryzys na rynku owych beztrosko udzielanych kredytów hipotecznych (tych, których udzielano osobom nie mającym odpowiednio wysokich dochodów), połączony z warknięciem ze strony centralnego banku Chin (który stwierdził, że część trzymanych w rezerwach dewizowych dolarów może zamienić na euro). Ale w rzeczywistości odsłoniło to tylko prawdziwy problem amerykańskiej gospodarki. Gospodarki kraju, który od ćwierćwiecza żył na kredyt, wydając więcej niż zarabia i co roku zapożyczając się na Dalekim Wschodzie i w Europie. I którego aktywa zostały w ciągu minionych lat nadmuchane dzięki boomowi, finansowanemu właśnie z tego kredytu.
Nie ma co wpadać w panikę. Na szczęście kraj – zwłaszcza gospodarcze i polityczne supermocarstwo – to nie firma, której może grozić bankructwo. Przeszacowanie wartości aktywów kraju może nastąpić szybciej i bardziej bezboleśnie – dzięki dewaluacji w stosunku do głównych walut świata (o 14% w ciągu minionego półtora roku). O tyle właśnie tańsze stały się dla zagranicznych inwestorów aktywa amerykańskie i o tyle droższe stały się dla Amerykanów towary z importu. Niestety, nie obejdzie się bez zjawisk bardziej bolesnych – spadku cen akcji i nieruchomości w USA, oraz w ślad za tym prawdopodobnej recesji. Ale Ameryka to nie Enron. Otrząśnie się z tego, zaciśnie pasa i stanie na nogi.
Na fali biadoleń nad stanem gospodarki amerykańskiej nie zapominajmy o potężnych fundamentach, na których się opiera, a które przez ostatnią dekadę były przedmiotem zazdrości innych. Słaby dolar nie powinien spowodować że zapomnimy, gdzie jest zlokalizowana Dolina Krzemowa z jej największym na kuli ziemskiej potencjałem generowania postępu technicznego. Tak samo nie zapomnijmy o najwspanialszych uniwersytetach, o najlepiej rozwiniętych na świecie rynkach usług, o agresywnie zarządzanych, podbijających globalne rynki ponadnarodowych korporacjach, o Wall Street, o Microsofcie, o McDonaldzie, o Boeingu. Jednym słowem, nie ma powodu do paniki. Obecny, słaby dolar sprzyja temu, aby amerykańska gospodarka zacisnęła pasa, ograniczyła zagraniczne zakupy, a jej banki zaprzestały beztroskiego finansowania ryzykownymi kredytami luksusowego życia dla każdego – nawet człowieka bez stałych dochodów, pracy i aktywów (tzw. ninja – no income, no job, no assets). Za lata błędów przyjdzie oczywiście zapłacić cenę w postaci wyższej inflacji i recesji. Ale że nikomu nie zależy na tym, aby USA i dolar potłukły się zbyt dotkliwie (bo zabolałoby to także wszystkich innych), z czasem sytuacja powinna się ustabilizować. A gdy amerykańska gospodarka pokona recesję i powróci na ścieżkę bardziej zrównoważonego wzrostu, zapewne dolar znów się wzmocni. Na pewno nie do takiego stanu jak 6 lat temu, gdy był wart więcej od euro, lecz pewnie do poziomu wyższego od tego, który widzimy dziś. Ale proces stopniowego, wymuszonego przez rynek dopuszczania przez osłabionego dolara do współrządów innych pretendentów – euro, jena, a w przyszłości może także juana – będzie trwał.