Data: 12 grudnia 2008
Listopad na rynkach amerykańskich miał dwa oblicza. Jego początek, tuż przed wyborami prezydenckimi, był niesamowicie optymistyczny. Wydawało się wtedy, że nic nie zatrzyma indeksów w drodze na północ. Jednak już następnego dnia po wyborach indeksy się załamały i to doprowadziło w trzecim tygodniu listopada do przełamania przez indeks S&P 500 minimum z 2002 roku, a tym samym do cofnięcia indeksu o 11 lat. Wsparcie w okolicach 780 pkt. (dno bessy z 2002 roku) zostało przełamane, więc powstała formacja podwójnego szczytu z zakresem spadku do 400 pkt. W skali kilkunastu lat takie przełamanie okazało się być jednak tylko naruszeniem, co zobaczyliśmy zresztą w następnych dniach, kiedy indeks z impetem wrócił ponad to wsparcie. Wcale się nie zdziwię, jeśli S&P 500 będzie krążył wokół tego poziomu (lub nawet nad tym poziomem) jeszcze przez długi czas (parę miesięcy). W przyszłym roku wsparcie to powinno jednak zostać przełamane na trwałe.
W okresie spadków, oprócz danych makro, szkodziły graczom dwa elementy. Po pierwsze, pojawiła się prognoza, według której Citigroup w 2009 roku ma odnotować olbrzymie straty. Po drugie, trwała niekończąca się opowieść o romansie Kongres – producenci samochodów.
Dlaczego producenci samochodów są tacy istotni? Z dwóch powodów. Przede wszystkim, ich bankructwo załamałoby dużą część gospodarki USA (kooperanci, warsztaty, kredyty itp.). Co więcej, upadek GM, Forda i Chryslera uruchomiłby swapy CDS (przeniesienie ryzyka bankructwa dłużnika). To podobno doprowadziłoby do konieczności znalezienia przez instytucje finansowe gotówki wielokrotnie większej niż ta wynikająca z CDS po upadku Lehman Brothers (365 mld USD). Poza tym, na długu koncernów wyhodowano obligacje CDO (tak, te same, które hodowane były na rynku kredytów hipotecznych). Szukanie tysiąca miliardów (a może nawet większej kwoty) musiałoby doprowadzić do dramatycznej przeceny na rynku akcji. Według mnie nie będzie jednak aż tak źle. Obecnie producenci muszą złożyć kolejny program naprawczy, bo ten, który jest w posiadaniu Kongresu, nie ma szans na zatwierdzenie. Dla rozpatrzenia planu Kongres wróci na obrady w tygodniu zaczynającym się 8 grudnia i z pewnością program przyjmie.
W ostatnim tygodniu listopada wszystko już bykom sprzyjało. Prezydent-elekt Barack Obama zapowiedział opracowanie dwuletniego "agresywnego programu" bodźców ekonomicznych. Dzięki niemu do 2011 r. ma powstać 2,5 mln nowych miejsc pracy. Przedstawił też część ekonomiczno-gospodarczą swojego zespołu. Zgodnie z zapowiedziami będą to m.in. Lawrence Summers (sekretarz skarbu w administracji Billa Clintona) i Timothy Geithner (szef Fed w Nowym Jorku), który zostanie sekretarzem skarbu. Poza tym Fed ogłosił uruchomienie nowego planu pomocy. Program został nazwany Term Asset-Backed Securities Loan Facility (TALF). Zgodnie z jego złożeniami Fed pożyczy nawet 200 mld USD firmom kupującym instrumenty bazujące na długu konsumentów i małego biznesu. Zamiana tego kredytu w obligacje (sekurytyzacja) ma dać gotówkę instytucjom udzielającym takich kredytów – natomiast one przeznaczą ja na następne kredyty. TALF ma więc zwiększyć dostępność kredytu konsumpcyjnego. Dowiedzieliśmy się też, że Fed będzie kupował dług Fannie Mae, Freddie Mac i Ginnie Mac do kwoty 600 mld USD. Dzięki temu zwiększą się środki przeznaczane na kredyty hipoteczne. Nie jestem pewien, czy to właściwa droga do uzdrowienia gospodarki – leczenie kryzysu kredytowego kolejnym kredytem… Tak też robił Alan Greenspan, a wynik znamy. Poza tym Fed rozdaje nie swoje pieniądze. Jeśli zagraniczni inwestorzy nie będą chcieli pożyczać środków USA, to pojawi się problem dużo większy od obecnie trwającego kryzysu. Tym będziemy się jednak martwili nie wcześniej niż za rok.
Kropkę nad i postawił znowu … Barack Obama. Tuż przed Dniem Dziękczynienia (27.11) jego wystąpienie przypomniało graczom, że przez dwa miesiące można kupować akcje pod pretekstem wiary (lub z wiarą) w pomocną dłoń rządu. Prezydent-elekt poinformował o powołaniu Rady Konsultacyjnej ds. Naprawy Gospodarki. Szefem tego ciała doradczego ma być niezwykle przez rynki poważany Paul Volcker (szef Fed przed Alanem Greenspanem). Poza tym stwierdził, że „pomoc nadchodzi” i że wprowadzi plan ratowania gospodarki od pierwszego dnia sprawowania urzędu (20 stycznia 2009). Ta nominacja to kontynuacja pewnego trendu – Obama przyjmuje do administracji bardzo znane i uznawane nazwiska ,i dzięki temu zyskuje duże zaufanie rynków finansowych. Powoli wyrasta na Mesjasza rynków finansowych – każde jego pojawienie się doprowadza do zwyżki indeksów.
Moja "teoryjka", która zakładała, że dno wypadnie w pierwszej połowie listopada (na wszystkich giełdach), a potem będziemy mieli 30 procent wzrostu, wydawała się być w środku listopada martwa. Okazało się jednak, że po prostu o tydzień się przesunęła, co wynikało najwyraźniej z faktu, że fundusze hedgingowe sprzedawały dopiero po 15 listopada to, co sądziłem, że sprzedadzą przed tym dniem.
Teraz wszystko sprzyja bykom. Czekamy jedynie na pomoc sektorowi producentów samochodów. Uratowany został Citigroup, co każe zakładać, że każdej dużej instytucji rząd pomoże. W końcu stycznia zaprezentowany zostanie plan Obamy, stąd pojawiły się nadzieje na zakończenie recesji w pierwszej połowie roku (tak uważa Fed). Generalnie na rynkach finansowych niezłe nastroje mogą utrzymywać się do czasu objęcia urzędu przez Baracka Obamę i ogłoszenia programu pobudzenia gospodarki. Potem nastąpi okres wyczekiwania na skutki tego programu. Nastroje mogą się popsuć dopiero wtedy, jeśli ten plan nie pomoże lub niewiele pomoże gospodarce USA. Ale to zobaczymy dopiero na wiosnę.