Data: 18 listopada 2012
Kiedy patrzymy na oszałamiający rozwój gospodarczy Indii, mamy tendencję do zbyt optymistycznego traktowania kondycji, w jakiej kraj ten się znajduje. Mimo definitywnej poprawy sytuacji w Indiach PKB na głowę mieszkańca wynosi niewiele ponad 1 500 USD, podczas gdy w najbardziej rozwiniętych gospodarkach średnia tej wartości wynosi prawie 43 000. Można tę różnicę interpretować w tradycyjnym znaczeniu (czyli pytać, jak wygląda życie za 4,2 dolara dziennie), albo zastanowić się, dlaczego ludzie dużo bardziej pracowici od zblazowanych postindustrialnych dekadentów naszej części globu wytwarzają w porównaniu prawie 30 razy mniej wartości dodanej.
Część odpowiedzi (jak to często bywa) leży po stronie ułomnych instytucji. Rozwój Indii w ostatnich dekadach zapoczątkowany został w 1991 roku serią reform dotyczących prywatyzacji, systemu podatkowego oraz otwarcia na zagraniczne rynki i inwestycje. Chociaż wyniki były imponujące (w najlepszych latach wzrost gospodarczy wynosił nawet 9%), to należy zaznaczyć, że wspomniane zmiany nie były społecznie uciążliwe, a co więcej, zostały wymuszone przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy, który od ich wprowadzenia uzależnił przyznanie Indiom pożyczki. Politycy natomiast dali się upoić początkowymi sukcesami i zaprzestali walki z organizacyjnymi bolączkami swojej ojczyzny. Państwowe monopole, związki zawodowe, dopłaty do produkcji rolnej, subsydiowanie paliwa – to tylko kilka spośród wielu czarnych chmur wiszących nad Gangesem. Indyjscy politycy często oskarżani są o awersje do reform i co gorsza tę niechęć da się odczuć na niższych szczeblach administracyjnych. Zwykli obywatele na równi z ekonomistami o zastój w wielu dziedzinach oskarżają kontrolujących znaczne części gospodarki babus – urzędników rządzących w biurokratycznym systemie, mających swoje korzenie jeszcze w czasach brytyjskich. Kiedyś powolni i skorumpowani, w wyniku reform mających prześwietlić nadzorowane przez nich transakcje, babus stali się w ostatnim czasie może mniej przekupni, ale za to dużo bardziej anemiczni w swych decyzjach. Schemat myślowy jest oczywisty – bezbłędny jest tylko ten, kto nic nie robi. Dodajmy babus do baczących na sondaże polityków, a otrzymamy obraz generalnego braku woli walki wśród hinduskich grup decyzyjnych.
A jest z czym walczyć. Wzrost gospodarczy spadł do 5%, deficyt budżetowy dobija do 9%, słabnie kurs indyjskiej rupii, a co najgorsze, wolumen inwestycji w 2012 roku spadł o 67%. Chociaż teorie o kryzysie gospodarczym zmieniają się mniej więcej co kryzys, to jednak obniżenie inwestycji przeważnie jest sprawdzonym preludium do recesji, jako że odzwierciedla zbiorczy pesymizm przedsiębiorców co do nadchodzących lat. Dodatkowo, poza tymi łatwo mierzalnymi problemami istnieją również wyzwania w szeroko pojętej kulturze pracy, które jeśli nie zostaną rozwiązane, to nie tylko uniemożliwią Indiom dołączenie do Pierwszego Świata, ale pokrzyżują plany nawet na częściowe naśladownictwo.
Mój przyjaciel opowiadał mi niedawno, jak podczas swojej ostatniej podróży do Indii widział na parkingu w Delhi automat biletowy (znany dobrze z europejskich pejzaży), przy którym indyjska myśl organizacyjna zatrudniła jednego pracownika, który podaje bilety wjeżdżającym kierowcom, oraz drugiego, pilnującego, czy wspomniane urządzenie jest na pewno bezpieczne. Kiedy myślę o tej scenie, przychodzą mi do głowy trzy refleksje: Po pierwsze, Andrzej Lepper urodził się w złym kraju – jego pomysł na walkę z bezrobociem poprzez zatrudnienie poszukujących pracy w komunikacji publicznej jako kasowników biletów byłby prawdziwym hitem nad Gangesem. Po drugie, w Indiach czynnik pracy jest tak powszechny w porównaniu z kapitałem, że w przeciwieństwie do tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni, nie opłaca się człowieka zastąpić maszyną. Po trzecie wreszcie, chociaż materiał do tego rodzaju anegdot można by pewnie znaleźć również w naszej części świata, to jednak ta konkretna dobrze ilustruje kilka podstawowych słabości indyjskiej kultury pracy. Tym, co wybija się na pierwszy plan, jest zakrawający o słusznie minione czasy komunistyczne imperatyw pełnego zatrudnienia. Nikt nie może obywatelom Indii odmówić sumienności, jednak często doprowadza to do tego, że wielu ludzi otrzymuje bezsensowne zadania, których jedynym wymiernym efektem jest stworzenie wrażenia, że każdy ma coś do zrobienia. W ustawodawstwie Indii problem ten istnieje przynajmniej od 1947 roku, kiedy to wszedł w życie Industrial Disputes Act nakazujący przedsiębiorstwom zatrudniającym ponad 300 pracowników (liczbę tę w 1982 r. ograniczono do 100) czekać na państwowe pozwolenie, zanim będą mogli kogokolwiek zwolnić. Zwiedzając Indie, można więc zobaczyć, jak pięciu kelnerów przyjmuje jedno zamówienie, robotnicy wykonują płonne czynności jak sadzenie zieleni przy spalonych słońcem autostradach, zamiatacz liści ma osobnego człowieka, który przynosi mu kanapkę i generalnie na każdym kroku zasoby ludzkie są w najlepsze marnotrawione.
Kolejnym spostrzeżeniem jest bezrefleksyjność, z jaką wielu ludzi w Indiach podchodzi do zleconych im czynności. Ma to swoje korzenie już w systemie edukacyjnym tego kraju, który kształci przede wszystkim poprzez uczenie na pamięć i zaniedbuje rozwijanie nawyku samodzielnego myślenia. Każda zachodnia firma, która otworzyła biuro na subkontynencie indyjskim, może opowiedzieć podobne historie o pracownikach, którzy perfekcyjnie wykonają każde dokładnie opisane im zadanie, jednak są na tyle bezradni wobec niespodziewanej przeszkody, że potrafią wysłać do centrali maila z zapytaniem o to, ile jest pensów w funcie brytyjskim. Nie jest rażące to, że ktoś mógł nie znać odpowiedzi (Brytyjczycy od podziału na 240 pensów lub 20 szylingów odeszli dopiero w 1971 roku), ale to, że człowiek mający dostęp do Internetu nie był w stanie samemu tego sprawdzić.
Ostatecznie uwagę zwraca cechująca mieszkańców Indii chęć upodobnienia się do europejskich standardów, będąca często kopiowaniem fasady bez próby zaszczepienia idei, która powinna za nią stać. Na Zachodzie opisany wcześniej automat biletowy został wymyślony, żeby zlikwidować funkcję biletera na parkingu, jednak w Delhi doprowadził do wzrostu zatrudnienia, ponieważ znalazł się w kraju, gdzie koszty pracy są wciąż tak niskie, że opłaca się zatrudnić kogoś, kto będzie miał oko na cenną maszynę. Idąc dalej tym tropem, można zauważyć, że miasta w Indiach mają warte miliony lotniska otoczone slumsami ludzi, których nigdy nie będzie stać na lot samolotem, zaś kiedy trzeba zapewnić zachodniego turystę o jakości swojego lokalu, najlepszym hasłem pozostaje powtarzane jak mantra „like in Europe” – nawet jeśli zdanie to wypowiada uliczny fryzjer przyjmujący na starym fotelu dentystycznym.
Wracając do pytania postawionego na początku artykułu, trzeba przyznać, że oczywistą odpowiedzią jest naturalnie: „Pracownik w Indiach wytwarza 30 razy mniej niż jego zachodni kolega, ponieważ ma od niego mniej czynników produkcji do dyspozycji”, jednak następną refleksją powinno być: „A ile by wytworzył, gdyby miał do nich dostęp?”. Nie chcę tu gloryfikować uczestników rynku pracy Starego Kontynentu – chociaż tego nie przyznamy, moglibyśmy się sporo nauczyć (przypomnieć sobie?), patrząc na ludzi, którzy może nieco zbyt uszczypliwie zostali opisani w tym artykule. Faktem jednak pozostaje, że jeśli Indie chcą dalej marzyć o byciu „like in Europe”, to czeka je długa i uciążliwa droga. Miejmy więc nadzieję, że administratorzy tego kraju wezmą na poważnie groźbę kryzysu i jak w 1991 roku pchną swoją ojczyznę w kierunku, który sprawi, że kiedyś w jakimś państwie ościennym nową mantrą stanie się „like in India”.