Data: 9 października 2012
Około 18 miliardów dolarów to oficjalny końcowy koszt organizacji tegorocznych trzydziestych Igrzysk Olimpijskich w Londynie. Widząc tę sumę, wielu mieszkańców zadawało sobie jedno pytanie: „Why?” (dlaczego?), zaś w odpowiedzi dochodził do nich silny głos z 10 Downing Street tłumaczący, że Igrzyska są jak dobra lokata i dadzą przychód, który został osobiście przez Davida Camerona oszacowany na 13 miliardów w ciągu najbliższych czterech lat. Czy faktycznie organizacja tej masowej ponad dwutygodniowej imprezy ma szansę przynieść Wielkiej Brytanii nie tylko sportowe złoto?
Nowożytne Igrzyska rozpoczęły się w 1896 roku, ale nie będziemy spoglądać aż tak daleko wstecz. Wystarczy nam cofnięcie się o 36 lat do roku 1976, kiedy to Montreal dostał, jak się później okazało wątpliwą, przyjemność organizacji sportowych zmagań. Koszt ówczesnych Igrzysk został początkowo wyceniony na ok 124 miliony USD. Skończyło się jednak na zaciągniętym przez Montreal długu na 2.8 miliarda USD, który miasto spłacało do 2005 roku. W 1984 roku, kiedy Los Angeles zorganizowało Igrzyska na innych zasadach z możliwością prywatnego finansowania, nie skończyło się tak źle. Dzięki temu później już powszechnie stosowanemu zabiegowi udało się wypracować nadwyżkę w kwocie 300 milionów USD od planowanego budżetu. I to był ostatni raz, kiedy zysk z Igrzysk był namacalny. Późniejszym organizatorom: Seulowi, Barcelonie, Nagano, Sydney, Atenom oraz Pekinowi niestety nie udało się zachować korzystnej proporcji pomiędzy finansowaniem publicznym a prywatnym jak to miało miejsce w LA. Dziś widać już, że Londyn także nie przoduje w tej klasyfikacji. Wydatki publiczne pochłonęły ok. 14 mld USD, podczas gdy pieniądze prywatne to jedynie 4 miliardy. Historia nie stoi po stronie brytyjskiego premiera. Tym, którzy uważają, że przykład Montrealu jest zbyt odległy, do porównania należy przytoczyć Ateny, gdzie publiczne finansowanie doszło do 10 miliardów USD i choć niektóre z przybytków infrastruktury użytkowane są do dzisiaj, to te stojące odłogiem skutecznie pobierają wypracowany zysk na swoją pasożytniczą egzystencję. Z kolei Chińczycy, którzy lubią bić wszelkie rekordy, na inwestycje publiczne przekazali ponad 40 miliardów dolarów.
Problem zaczyna się już podczas składania ofert. Ubieganie się o organizację to maraton, który zaczyna się 10 lat przed właściwą ceremonią. Lokalne komitety olimpijskie rywalizują wewnątrz kraju, a w końcu na arenie międzynarodowej. I gdyby zachowywałyby się one racjonalnie, to po przeanalizowaniu, ile można na imprezie zarobić, powinny dostosować swoją ofertę do kalkulacji. Problemem w ocenie zyskowności Igrzysk jest jednak błędne podejście do wyliczeń lokalnych komitetów. Uwzględniają one jedynie kosztyoperacyjne, nie zwracając uwagi na konieczną infrastrukturę. Stąd ogromne rozbieżności między kosztami deklarowanymi a faktycznymi. Rozbieżności sięgające niekiedy (jak w przypadku Chin) 35 mld USD. Zapomina się o koszcie, jakie ponieść musi miasto, o pieniądzach na konstrukcję koniecznego zaplecza sportowego, stacji nadawczych, transportu… Pomijając fakt błędnych wyliczeń, lokalne komitety kontrolowane są przez prywatne interesy, które obiecują znacznie więcej niż miasto jest w stanie zaoferować i nawet gdy uda im się uzyskać nadwyżki pieniężne, to miasto często doświadcza sporego deficytu. W 1992 r. komitet w Barcelonie zaraportował 3 miliony USD nadwyżki. Igrzyska stworzyły jednak dług ok. 4 mld USD dla rządu hiszpańskiego i około 2 mld dolarów dla samej Barcelony. Komitet z Nagano odnotował 28 milionów USD nadwyżki, podczas gdy rząd japoński 11 miliardów dolarów długu itd. W rezultacie powstaje znany w ekonomii „principal/agent” (pryncypał/agent) problem. Miasto (pryncypał) nie jest należycie reprezentowane przez swój komitet (agenta). Komitet, który pierwotnie miał być przedstawicielem miasta, składa ofertę, reprezentując tak naprawdę siebie. Jako że koszty komitetu w porównaniu z jego zyskami są niewspółmiernie niskie, znacznie przebija on swoją ofertą możliwości miasta, skutecznie grzebiąc wizję jakichkolwiek, nawet skromnych, zysków. W międzyczasie do powyższych problemów dochodzi cena walki o przyznanie samej organizacji. Chicago oszacowało koszt swojej przegranej kampanii o Igrzyska 2016 na 100 milionów dolarów. Załóżmy jednak, że miasto wygrało ten wyścig. W idealnym świecie zebrałby się zespół miejskich architektów i rozważnie zaplanowałby on miejsca rozmieszczenia infrastruktury olimpijskiej w zależności od przyszłych potrzeb miasta. Niestety nie żyjemy w takim świecie, a plany powstania infrastruktury są robione na szybko przez najemników lokalnego komitetu i złożone jeszcze w trakcie walki o przyznanie organizacji do MKOI.
Na czym więc planuje uzyskać 13 miliardów dolarów brytyjski premier, skoro od samego początku oprócz generacji kosztów trzeba jeszcze walczyć z prywatnymi interesami? Prawa do transmisji, bilety, licencje, opłaty za wyłączność sponsoringu? Wszystko to w samym tylko Pekinie warte było około 4 miliardów USD, jest to więc dobry kierunek. Jedynym problemem pozostaje tylko fakt, że średnio około połowę z tego zabiera Międzynarodowy Komitet Olimpijski, a dopiero reszta trafia do komitetów organizujących. Dodatkowo, po tej dwutygodniowej ekstrawagancji, miasto powinno znaleźć inny użytek z całego zaplecza, które stworzyło. Niestety rzadko kiedy mu się to udaje: 21 z 22 stadionów zbudowanych w Atenach było nieużywanych do 2010 r. Koszt utrzymania ateńskiej infrastruktury olimpijskiej tylko w 2005 roku wyniósł około 125 mln USD. Prawie opustoszałe olimpijskie miasteczko w Pekinie zaczyna powoli po czterech latach przypominać krajobraz wyjęty niczym z Prypeci (miasto-widmo, wyludnione po katastrofie w Czarnobylu). Londyn ma co prawda ambitne plany przekształcenia swojego miasteczka olimpijskiego w osiedle luksusowych apartamentowców, szkoda jedynie, że koszt tej transformacji został oszacowany na kolejny miliard USD. Problemem będzie też stojący pośrodku stadion. Brytyjski rząd jak na razie nie znalazł chętnej drużyny do jego przejęcia, toteż koszt utrzymania wartego 850 mln USD giganta będą dalej ponosić brytyjscy podatnicy. Może w takim razie zyski turystyczne? Z zapowiedziami o milionach ludzi, którzy codziennie mieli odwiedzać miasto kontrastują opinie sklepikarzy, którzy twierdzą, że zaobserwowali oni mniejszy ruch w swoich punktach. Komunikaty o możliwym przeciążeniu miejskiego systemu komunikacyjnego, zatłoczeniu popularnych części miasta nakłoniły mieszkańców do urlopu i opuszczenia stolicy Wielkiej Brytanii. Turyści natomiast unikali West Endu, miejsca największych atrakcji Londynu. Firma Experian również twierdzi, że Igrzyska wpłynęły negatywnie na wyniki sklepów. W pierwszą sobotę zawodów tydzień do tygodnia liczba osób, które odwiedziły sklepy spadła o 11,65 proc., a rok do roku o 12,4 proc. Wynika z tego prosta reguła, że turystyka podczas Igrzysk nie wpływa na zwiększenie ludności w miastach. Turyści olimpijscy zastępują tych, którzy chcą być z dala od całego zgiełku. Zwolennicy twierdzą, że zyski pośrednie, takie jak ogromna reklama miasta i kraju poprzez setki godzin w stacjach telewizyjnych na całym świecie doprowadzą do znacznego rozwoju turystyki, nie ma na to jednak żadnych dowodów. To, czy miasto uzyska pozytywny PR z transmisji, samo w sobie jest niepewne. Co jeśli okaże się, że Igrzyska są pełne dezorganizacji i błędów? Wszechobecne zanieczyszczenia w Pekinie, masakra w Monachium, skandale korupcyjne w Nagano, czy dezorganizacja w Londynie (pomylenie flag koreańskich, zgubione klucze bezpieczeństwa do stadionu Wembley) to już legendy. Poza tym miasta organizatorów są z reguły dobrze znanymi celami wizyt turystycznych - jeszcze przed igrzyskami.
Wygląda na to, że to sportowe wydarzenie uznane przez Camerona niemalże za dar dla biznesu generuje niestety jedynie wysokie koszty, dając nikłą szansę na faktyczny zysk, tym bardziej w tak bliskim terminie. Faktem jest, że krótkoterminowo Igrzyska przynoszą 5-6 miliardów USD przychodów, z czego na nieszczęście 50% zabiera MKOI. Przy założeniu, że inflacja Wielkiej Brytanii zostanie na średnim rocznym poziomie z ostatnich 10 lat, a więc będzie wynosić ok. 2,5% rocznie, racjonalne inwestycje dałyby pewną rzeczywistą stopę zwrotu na poziomie około 3-3.5% zysku rocznie. Wykorzystując potęgę procentu składanego widać, że przez cztery lata możemy zyskać około 16%. W świetle powyższych faktów obietnica 45% brytyjskiego premiera wydaje się być równie wiarygodna jak zyski na lokatach w parabankach. Wszystko wskazuje więc na to, że kiedy David Cameron mówił: „zamienimy te Igrzyska w złoto” – pomylił je z tombakiem.
Nie oznacza to jednak, że zarobek jest niemożliwy. Może się okazać, że organizacja Igrzysk i wymóg stworzenia całej infrastruktury wesprą rozwój miasta, wymuszą inwestycje i pomogą zakończyć te, które ciągną się latami. Może się okazać, że podobnie jak Barcelona miasto faktycznie rozkwitnie turystycznie lub że w przypadku osiągnięcia odpowiedniego poziomu finansowania prywatnego, jak w przypadku Los Angeles, możliwe jest nawet zarobienie faktycznych pieniędzy. Czy więc Igrzyska mogą dać zysk? Mogą, ale nie należy na to liczyć.