Data: 14 grudnia 2011
Kryzysy zmieniają świat. Procesy, które z daleka wyglądają jak czerwone i zielone strzałki, a z bliska jak głód i dobrobyt, potrafią przeistoczyć oblicze dowolnego państwa bardziej niż jakikolwiek szczyt polityczny. Obecny kryzys bywał już podejrzewany o możliwość zrodzenia tu i ówdzie jakiegoś mniej lub bardziej radykalnego totalitaryzmu, jednak może się okazać, że niespodziewanie zrodzi demokrację. I to największą na Ziemi.
Nie powinno nikogo dziwić, że kiedy słyszymy słowa „Chiny” i „kryzys”, to słowa „wielka”, „pożyczka” oraz „natychmiast” same układają się w głowie – no cóż, nie mielibyśmy gospodarczej katastrofy, gdybyśmy ciągle nie szli na łatwiznę. Po chwili namysłu można jednak zauważyć, że międzynarodowa gospodarka jest systemem połączonych naczyń i że nie można wiecznie sprzedawać po okazyjnych cenach, kiedy różnica pomiędzy nabywcą a sprzedającym topnieje z każdym miesiącem. Naturalną konsekwencją spadku popytu w krajach wysoko rozwiniętych powinno być spowolnienie chińskiego rozwoju, co przecież obiektywnie nie jest tragedią – nikt niczego nie straci, po prostu będzie zyskiwał nie tak szybko, jak dotychczas. Niestety ludzki umysł instynktownie nie rejestruje obiektywnej prawdy, tylko zmianę w sytuacji uznawanej za typową. A chiński obywatel od trzydziestu lat przyzwyczajany jest do błyskawicznego rozwoju. W zasadzie powiedzieć można, że cud gospodarczy jest podstawowym argumentem za polityczną hegemonią KPCh[1] - to, że przeciętny Chińczyk ma ograniczony wpływ na decyzje rządzących nie jest aż tak bolesne, kiedy podejmowane decyzje w większości kończą się sukcesem - dlatego nie budzą kontrowersji. Niestety kiedy sytuacja gospodarcza zacznie coraz bardziej odstawać od idealnej demokracja stanie się czymś więcej niż tylko teoretyczną możliwością wybrania gorszego scenariusza. Niezadowolenie zdążyło już zaowocować kilkoma demonstracjami, zaś w październiku tego roku obywatel Państwa Środka podpalił się na Placu Tienanmen – miejscu, które w mentalności mieszkańców tego kraju ma wyjątkowo bolesne konotacje, jeżeli chodzi o sprzeciw wobec władzy.
Chińska administracja jest świadoma powagi sytuacji, co znalazło wyraz w przyjętym w marcu tego roku dwunastym już z rzędu planie pięcioletnim. Poza klasycznymi celami w postaci kontroli wzrostu populacji, nowych projektów rządowych oraz otwarcia na inwestycje w wyższych niż dotychczas gałęziach gospodarki, nacisk położony został na dalsze zasypywanie przepaści w dystrybucji dochodów. Ostatni z tych celów ma być osiągnięty poprzez wzrost konsumpcji gospodarstw domowych, rozwój systemu świadczeń społecznych oraz większy nacisk na rejony wiejskie i biedne prowincje położone w głębi kraju. Chociaż na pierwszy rzut oka plany te przypominają populizm spotykany w naszej części świata, to w swojej istocie są one częścią transformacji, która ma uczynić Chiny bardziej niezależnymi od popytu zgłaszanego przez międzynarodową gospodarkę.
W ostatnich latach szybki wzrost gospodarczy był w znacznej mierze napędzany przez wielkie rządowe inwestycje, które finansowane były niskooprocentowanymi kredytami udzielanymi przez chiński sektor finansowy, którego rdzeń tworzą cztery duże publiczne banki. Środki na kredyty dla władz łatwo było znaleźć, ponieważ Chińczycy charakteryzują się niespotykaną (już) w Europie i USA stopą oszczędności. Problem polegał jednak na tym, że aby zachować niskie oprocentowanie dla rządu, banki musiały utrzymywać jeszcze niższe oprocentowanie depozytów, co w efekcie sprowadzało się do przerzucenia kosztów państwowych inwestycji na gospodarstwa domowe. Tego rodzaju poświęcanie interesu konsumentów w imię szybkiego rozwoju jest czymś typowym dla chińskiej gospodarki i znajduje swoje odbicie również w tłumieniu presji na wzrost płac (poprzez sztuczne utrzymywanie relatywnie wysokiej stopy bezrobocia) oraz zaniżaniu kursu juana (co obniża międzynarodową siłę nabywczą przeciętnego obywatela).
Te i inne praktyki miały sens, kiedy popyt na dobra produkowane w „fabryce świata” systematycznie zgłaszany był przez ogarnięty szałem zakupów Zachód. Niestety w obliczu kryzysu, który dotknął Pierwszy Świat, KPCh zmuszona jest do znalezienia nowego nabywcy, którym chiński obywatel może stać się jedynie, jeżeli jego udziałem stanie się większa niż do tej pory część bogactwa wypracowanego w ostatnich dekadach. Eksperci twierdzą, że można to osiągnąć na dwa sposoby. Pierwszy – nazywany japońskim scenariuszem – sprowadza się do wzrostu zadłużenia państwa, które weźmie na siebie straty, jakie sektor bankowy poniesie w wypadku wzrostu oprocentowania depozytów. Drugie rozwiązanie zakłada bezpośredni transfer dochodów do gospodarstw domowych, który sfinansowany mógłby zostać np. poprzez prywatyzację niektórych spośród państwowych przedsiębiorstw. Scenariusz drugi jest prawdopodobnie lepszym rozwiązaniem, jako że nie przełoży się na wzrost chińskiego długu publicznego, który już jest niebezpiecznie rozdęty wspomnianymi wcześniej inwestycjami. Jednak niezależnie od tego, która droga zostanie przez chińskie władze wybrana, można spodziewać się silnego sprzeciwu ze strony dużego biznesu. W chińskich postkomunistycznych gospodarczych realiach powiązania pomiędzy wielkimi korporacjami a administracją publiczną są tak głębokie, że doprowadziłyby do zawału demonstrantów z Wall Street. Pozycja menadżera w publicznym przedsiębiorstwie jest traktowana jak dobry krok w partyjnej karierze, zaś mimo wolnorynkowych reform 65% wszystkich akcji wciąż znajduje się w rękach władz lub instytucji od nich zależnych. Innymi słowy, przeforsowanie jakichkolwiek ograniczeń dywidend w imię równomiernego rozwoju nie będzie proste w kraju, w którym liczbę dużych niepaństwowych firm da się policzyć na palcach ręki niewidomego drwala.
Czy chińska gospodarka wytrzyma tę transformację? Prawdopodobnie tak, ponieważ nawet ułomny pseudokapitalizm, będący efektem przepuszczenia fantazji Mao Zedonga przez sito niekompletnych reform, ma niesamowite zdolności adaptacyjne. Ekonomiści szacują, że odwrót od eksportu i inwestycji rządowych w krótkim terminie może spowolnić wzrost gospodarczy do 3%, jednak efektem będzie dużo stabilniejsza i zdrowsza gospodarka oparta w większej mierze na popycie wewnętrznym. W pewien sposób jest to model, który uratował Polskę przed pierwszą falą kryzysu – w przeciwieństwie do, powiedzmy, bardzo otwartych gospodarek republik bałkańskich. Jest to droga, którą przeszła już Japonia, gdzie władze również dopuściły gospodarstwa domowe do pełniejszego udziału w zyskach z eksportu, co pomogło temu krajowi stać się jednym z najwyżej rozwiniętych społeczeństw na świecie. Co więcej, niewielkie spowolnienie wzrostu może chińskiej gospodarce wyjść na dobre, czego dowodem niech będzie rynek nieruchomości, na którym władze poszczególnych miast (50 od kwietnia tego roku) wprowadzają kolejne restrykcje mające zapobiec powstaniu bańki spekulacyjnej.
Moim zdaniem tym, co nie wytrzyma kryzysu i jego następstw, jest chiński system polityczny. Brak reform prawie na pewno zmiecie obecną administrację, jako że kryzys gospodarczy zabrałby władzy podstawową legitymizację do rządzenia. Paradoksalnie również ewentualny sukces nowego planu pięcioletniego mógłby doprowadzić do tego samego. Wzrost konsumpcji wewnętrznej może zostać osiągnięty jedynie poprzez wzbogacenie się gospodarstw domowych, czego naturalną konsekwencją będzie wzrost znaczenia klasy średniej. A nie można zapomnieć, że to właśnie ta grupa społeczna stanowi podstawowy grunt dla rozwoju demokracji – w przeciwieństwie do klasy wyższej, która jest generalnie zadowolona ze statusu quo oraz do klasy niższej, która nie ma za bardzo czasu, by marzyć o lepszym jutrze, ponieważ jest zbyt zajęta zbieraniem środków, żeby to jutro zobaczyć. Można wręcz powiedzieć, że silna klasa średnia jest dla dyktatur mordercza, ponieważ posiada zarówno roszczeniową postawę wobec rządzących, jak i dostatecznie dużo środków oraz wolnego czasu, by te żądania wyegzekwować.
Nie da się przewidzieć przyszłości Chin, jednak niektóre ze snutych scenariuszy prowadzą do niesamowitych wniosków – KPCh może upaść w wyniku własnego sukcesu. Chiny zostaną dotknięte czymś w stylu „kapitalizmu ustrojów” – system polityczny, który nie gwarantuje możliwie najlepszej alokacji zasobów (zakładając, że demokracja jest rozwiązaniem bardziej wydajnym) sam się usunie. Czy można więc powiedzieć, że najlepsza pomoc, jaką społeczność międzynarodowa może udzielić dręczonemu przez totalitaryzm narodowi, sprowadza się do traktowania go jak normalnego partnera handlowego? Bieda umożliwia konkurencyjny eksport przekładający się na wzrost gospodarczy, który ostatecznie musi rozlać się na społeczeństwo. Bogate społeczeństwo jest natomiast zdolne (i chętne) do zmiany uciążliwego ustroju – nie ma własności prywatnej bez demokracji. Przykład Kuby pokazuje, że embargo handlowe utrwala jedynie katastrofę humanitarną, natomiast Fidela nie ima się nawet śmierć.
Mimo tych prawd ciężko jest zaakceptować obojętność jako najlepszą formę pomocy. Przecież Państwo Środka potrzebuje wzorców - ważne jest, aby mieć świadomość, że rzeczywistość mogłaby wyglądać inaczej. Z drugiej strony konieczne są zarzuty. I być może tym, co zmienia Chiny, jest zachodnia hipokryzja – specyficzne połączeniem upartej wiary w prawa człowieka z silnym popytem na tanie skarpetki. A w to już łatwiej uwierzyć.
[1] Komunistyczna Partia Chin